Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dziś wszystko na telefon

16-02-2022 21:54 | Autor: Maciej Petruczenko
Si vis pacem, para bellum – chcesz pokoju, szykuj się do wojny. Ta stara myśl, wyprowadzona z dzieła Wegecjusza „O sztuce wojennej” (IV wiek n.e.), znowu jest aktualna w sytuacji, gdy nowy car Rosji grozi zawładnięciem całej Ukrainy i nawet prezydent Stanów Zjednoczonych obawia się rychłego najazdu na Kijów (broni się jeszcze z kijowskiej wieży Zełenski z garstką młodzieży, Putin pod miastem postawił czołgi, jutro do szturmu uderzy – można by sparafrazować Alpuharę Mickiewicza). Na szczęście czołgi stanęły tylko w pobliżu ukraińskich granic. W groźbach Putina pewnie więcej jest polityki niż realnych przymiarek do inwazji.

Jak stwierdził kiedyś Gajus Juliusz Cezar, są dwie rzeczy, które, dają, chronią i powiększają władzę – wojsko i pieniądze. Wojsko akurat Władymir Władymirowicz ma, tylko z pieniędzmi trochę krucho. Nic dziwnego więc, że szantażuje zachodni świat groźbą podbicia Ukrainy, żeby załatwić zniesienie nałożonych na Rosję sankcji i sfinalizować z Niemcami transbałtycki gazociąg Nord Stream 2. Gadając wciąż o tym ostatnim, zapominamy o istnieniu przesławnego transportera ropy naftowej z czasów Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, czyli biegnącego dwiema nitkami Rurociągu Przyjaźni, z której zostało już prawie tyle co nic.

Tymczasem w celu wykazania naszej solidarności z Ukrainą, do Kijowa wybiera się z oficjalną wizytą marszałek Senatu Tomasz Grodzki. Oby go Putin w przybyciu do tego miasta nie uprzedził... Cokolwiek zresztą o tym myśleć, trudno nie przypomnieć sobie naszej sytuacji z końca lat 30-tych. Wtedy Hitler żądał od nas początkowo korytarza gdańskiego i w końcu sam go sobie – i to bardzo szeroko – wyrąbał. Putin nie musi sobie u nas nic wyrąbywać, skoro dysponuje znakomitym przyczółkiem w Kaliningradzie (dawnym Królewcu), w którym już zdążył ustawić swoje iskandery, mając Gdańsk i Warszawę „na muszce”.

Wobec zbliżającego się najazdu Rosji Ukrainę polski rząd z góry martwi się z powodu spodziewanej fali uchodźców ukraińskich, choć i tak mamy już w kraju milion ukraińskich gastarbeiterów. Może to zresztą nie takie wielkie zmartwienie, skoro liczba rdzennej ludności w Rzeczpospolitej systematycznie się zmniejsza i wkrótce nie będzie komu pracować na wypłacane obecnie nieczynnym już zawodowo rodakom emerytury?

Cokolwiek myśleć o poczynaniach Putina, i tak gołym okiem widać, że pewnego dnia gazu nam nagle zabraknie, a import z Norwegii, Stanów Zjednoczonych i Kataru (również w skroplonej formie) może na potrzeby Polaków nie wystarczyć. Na pewno lepiej byłoby, gdyby gaz był bliżej nas, a sam Putin jak najdalej. Tak jak pozycjonuje się ostatnio, przyjmując na Kremlu ważnych gości, których sadza na końcu sześciometrowej długości stołu z pozłacanego drewna. Ostatnio tak właśnie posadził kanclerza Niemiec i prezydenta Francji.

Tymczasem nasz rząd sadzi się okrutnie, komentując wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, uświadamiający Mateuszowi Morawieckiemu i spółce, iż ignorantia iuris nocet. Rządowi interpretatorzy prawa uważają, że wypłacanie Polsce unijnych funduszy nie może być powiązane z utrzymywaniem przez nasze państwo praworządności, czym się różnią od prawników europejskich, jak również od szanujących się jurystów w kraju. Ale co zrobić, skoro Mateusz Morawiecki i Zbigniew Ziobro usiłują dostosować Europę do Polski, nie bacząc na to, że to myśmy podpisali kwity na dostosowanie się do Europy.

W sytuacji, gdy TSUE odrzucił skargi Polski i Węgier na mechanizm warunkowości, przejawiający nadludzką mądrość prezes naszego – nominalnie jeszcze demokratycznego kraju – Jarosław Kaczyński uznał, że Unia Europejska nadużywa władzy, gwałci suwerenność poszczególnych państw-członków i że mamy na dobrą sprawę do czynienia z oszustwem władz unijnych.

Trudno w tej sytuacji nie przyjąć takiego stanowiska naszego wielkorządcy za jeszcze jeden sygnał jego osobistego dążenia do wyprowadzenia Polski z Unii, chociaż wciąż on się zarzeka, że tego nie zrobi. Myślę jednak, że w razie czego wystarczy nam tak ciepło wspominana przez eurodeputowanego Patryka Jakiego „unia polsko-lubelska” , która jego zdaniem była swego czasu zaczątkiem Unii Europejskiej. Chyba czas, żeby ob. Jaki został ambasadorem RP w San Escobar, państwie wynalezionym przez byłego ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Swoją drogą, coraz bardziej jest w Polsce potrzebny szpital dla chorych z urojenia i przechowalnia dla polityków rojących o naszej wyimaginowanej potędze.

Tylko że nie bacząc na szaleństwa domorosłych Juliuszów Cezarów, wypada nam – jak doradzał kiedyś Wojciech Młynarski – po prostu robić swoje. W skali miasta stołecznego Warszawa warto pójść za głosem „Gazety Wyborczej” i radykalnie zmienić politykę zagospodarowywania centrum stolicy, które z uwagi na ceny wynajmu lokali użytkowych całkiem straciło swój urok. Mało kogo stać dziś na wynajmowanie takich pomieszczeń, więc przejmują je instytucje o martwym wyglądzie, zwłaszcza banki. A mamy zanik urokliwych kafejek i przyjaznych człowiekowi miejsc spotkań.

Narastająca bieda, wynikająca z ogromnej inflacji i straszliwego wzrostu cen sprawia tymczasem, że wracają nieco już zapomniane zjawiska kradzieży części samochodowych lub całych aut. Kiedyś śp. mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Władysław Komar pokazał mi w okolicy placu Defilad, gdzie miał knajpkę, stojącego na cegłach swojego fiacika 126p, z którego złodzieje wymontowali w nocy wszystkie cztery koła. Komar przywołał zaraz znajomego złodziejaszka, który lubił u niego popijać i ten w ciągu 20 minut najspokojniej w świecie odkręcił koła w innym maluchu i zamontował je we Władkowym. Tak to się wtedy robiło. Teraz zaś wszystko załatwia się na telefon, acz niekoniecznie przezeń rozmawiając. Nowoczesny smartfon nie potrzebuje nawet oprogramowania systemem Pegasus i złoczyńcy sprytnie przechwytują nim kod umożliwiający otwarcie drzwi jakiegokolwiek samochodu i odjeżdżają nim, gdy niczego się nie spodziewający właściciel się oddali. Może ten proceder zachęci nas, żebyśmy jak najprędzej przesiedli się z aut na mniej szkodzące naturze pojazdy...

Wróć