Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dlaczego Kościół się czerwieni?

24-02-2021 20:08 | Autor: Maciej Petruczenko
Nie pochwalam modnego ostatnio szpecenia czerwoną farbą odrzwi warszawskich świątyń, jak to się stało chociażby w kościele św. Augustyna na Nowolipkach. Jeśli nawet wielu prominentnych względnie niżej postawionych kapłanów zeszpeciło moralny obraz duchowieństwa polskiego, to nie jest jeszcze wystarczający powód, żeby iść w ślady tych, którzy mażą po drzwiach i murach na co dzień, mając satysfakcję z naruszania pewnego ładu estetycznego. W iluż to miejscach widujemy nieustannie koszmarne malunki lub napisy, sporządzane zwłaszcza przez fanatycznych kibiców. Kiedyś w Warszawie czytywało się na murach napis: „Brawo Legia, Górnik ch...j!” Obraźliwe słowa kierowali też autorzy tych napisów pod adresem czarnoskórego piłkarza Polonii – Emmanuela Olisadebe.

Trochę to było podobne do równie obraźliwych ustnych sformułowań, takich jak to, które rozpoczął stojący na scenie trybun ludowy Jarosław Kaczyński, a uzupełnił je do samego końca jego wierny poplecznik Joachim Brudziński („Cała Polska z was się śmieje – komuniści i złodzieje”). Miał to być przytyk skierowany pod adresem politycznych przeciwników, aczkolwiek w praktyce mogli to również odczuć niektórzy członkowie obozu Kaczyńskiego. Tym bardziej, że wkrótce potem można im było śmiało zarzucić zarówno korzystanie z komunistycznych wzorów, jak i zwyczajne złodziejstwo albo marnotrawienie grosza publicznego – na przykład przy rozliczaniu delegacji samochodowych (to w skali mikro), a tym bardziej przy rozliczaniu milionowych, a nawet miliardowych inwestycji (to już w skali makro).

Wspomniany kościół św. Augustyna, zbudowany pod koniec XIX wieku, ma akurat piękną tradycję, związaną między innymi z pomaganiem Żydom podczas okupacji niemieckiej na terenie mieszczącego się wokół getta. Mogą się komuś nie podobać poglądy i kazania obecnego proboszcza, ale warto uszanować pamięć tego, który w okresie Holokaustu potrafił nadstawić własną głowę. Nic bowiem w życiu nie jest całkiem czarne albo całkiem białe. Całkiem dobre albo całkiem złe.

Bardzo wielka była skala dobra, uczynionego przez śp. Jana Pawła II, lecz dziś rośnie liczba krytykantów, zarzucających mu tolerowanie wyuzdania seksualnego w gronie prostych księży, a także najwyższych hierarchów Kościoła Rzymskokatolickiego. Liczba koszmarnych występków obyczajowych, a zwłaszcza szeroko praktykowana pedofilia – to było coś, co położyło się głębokim cieniem na pontyfikacie papieża Polaka. Być może, w dużym stopniu odizolowanego od dostatecznej informacji w mocno zhierarchizowanym światku watykańskim, pełnym obłudnych dostojników. Inna sprawa, że samo prawo kanoniczne od dawien dawna nakłaniało do ukrywania seksualnych przestępstw kapłanów. Pranie brudów we własnym domu przewidywała zarówno wydana w 1922 roku przez Święte Oficjum instrukcja Crimen Sollicitationis, jak i będący w 2001 jej kontynuacją list ówczesnego prefekta Kongregacji Nauki Wiary Josepha Ratzingera, który nakazywał okrycie niecnych czynów księży – tajemnicą pontyfikalną. Całe szczęście, że w tej chwili duchowni w Polsce mają obowiązek zawiadamiania prokuratury o przestępstwach swoich kolegów po fachu, niezależnie od tego, co się dzieje w postępowaniu kanonicznym. Wyjątkowo długotrwałym i wykrętnym – jak wykazała sprawa zmarłego niedawno notorycznego pedofila Andrzeja Dymera, któremu, jak widać, kościelna mafia ślubowała, że go nie opuści aż do śmierci.

Dymer, szczeciński ksiądz, który „naprawdę kochał dzieci”, nawykł ponoć do wykorzystywania seksualnego chłopców w ognisku św. Brata Alberta. Władze kościelne doskonale o tym wiedziały, ale tak przeciągały dochodzenie w sprawie tego miłośnika efebów, żeby opinia publiczna nigdy nie dowiedziała się o ostatecznym wyniku procesu kanonicznego. Tymczasem jurny Andriusza piastował w Szczecinie funkcję dyrektora Instytutu Medycznego Jana Pawła II i wyróżniał się nadzwyczaj jako prawdziwy talent w pozyskiwaniu funduszy. Seria artykułów w miesięczniku „Więź” i odkrywająca prawdę audycja w TVN24 sprawiły, że nawet prymas Polski arcybiskup Wojciech Polak niejako uderzył się w piersi, stwierdzając: „Niesłychana przewlekłość kościelnych procedur w sprawie ks. Andrzeja Dymera oraz brak odpowiedniego traktowania osób skrzywdzonych na wielu etapach tego postępowania, nie mają żadnego usprawiedliwienia”.

Tragifarsa, w jaką zamieniło się to kościelne postępowanie, sprawiła, że kilka dni przed śmiercią chorującego na raka pedofila zwolniono go wreszcie z zajmowanych stanowisk. Jak na ironię jednak, wbrew jasnemu stanowisku prymasa, media broniące za wszelką cenę nawet ewidentnych przestępców w sutannach, ogłosiły zaraz, że oskarżanie Dymera to jest bezpodstawne atakowanie Kościoła, który – choć okazał się wyjątkowo grzeszny w skali dwóch tysiącleci – wielu fundamentalistom wciąż myli się z bezgrzesznym i nieomylnym Bogiem.

No cóż, oficjalnie ocenia się, że w Polsce najwyżej jeden procent księży dopuszcza się seksualnych ekscesów, a w szczególności przestępstw na tle pedofilii , ale jaka jest prawda, raczej się nie dowiemy. Na pewno większość duchownych nie ma z tymi wybrykami nic wspólnego, natomiast siłą rzeczy hańba spływa również na nich. Tym bardziej, że Watykan zaczął już coraz częściej karać za takie niecne występki polskich hierarchów i tradycyjna zmowa milczenia przestaje być skuteczna.

W Stanach Zjednoczonych usiłujący zasłaniać się krzyżem pedofile doprowadzili do bankructwa niektórych diecezji, które w sumie musiały wypłacić ich ofiarom 3 miliardy dolarów. W Polsce też najwłaściwszym wyjściem byłoby nakładanie na kryjący przestępstwa Kościół dotkliwych kar finansowych. Mazanie drzwi czerwoną farbą bowiem – nie jest nawet prztyczkiem w nos. A przecież zdecydowana większość, jaką stanowią uczciwi duszpasterze, wolałaby, żeby księże szeregi jak najszybciej oczyścić z łajdaków.

Na koniec zaś zdradzę, że gdy po raz ostatni przystąpiłem do spowiedzi w jednym z kościołów na Ursynowie, młody kapłan pytał mnie tylko: ile razy robię „to” z żoną i w jakiej konfiguracji. Poczułem się trochę jak w domu publicznym. I od razu pomyślałem, że takie zainteresowania nasuwa spowiednikowi przymusowy celibat.

Wróć