Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Dla każdego coś miłego, no i co z tego?

21-07-2015 10:29 | Autor: Maciej Petruczenko
Demokracja nie powinna iść tak daleko, żeby w rodzinie większością głosów decydować, kto jest ojcem. Te mądre słowa wypowiedział były kanclerz Republiki Federalnej Niemiec Willy Brandt. I miał chłop szczęście, że nie dożył naszych czasów, bo nie uwierzyłby własnym oczom. Otóż w Polsce zdarzyło się wprost niebywałe qui pro quo, opisane ku uciesze publiki przez tygodnik „Polityka”.

Kobitka, która już się formalnie przepisała i przerobiła w dużym stopniu na mężczyznę oraz tak została zarejestrowana w Urzędzie Stanu Cywilnego, niechcący zaszła w ciążę na skutek gwałtu. No i urodził się (czy też ma się urodzić) owoc zapłodnienia przez gwałcicieli, sprawiając pracowniczkom USC nie lada kłopot. No bo skoro narodziny swego dziecka przychodzi zarejestrować jakiś facet, to kto u diabła jest matką?  Tak się zrodziła największa antynomia w historii Polski. Biedne urzędniczki widziały gołym okiem, iż oświadczenie istoty ludzkiej, usiłującej dokonać rejestracji potomka, jest prawdziwe, ponieważ jest fałszywe, a jednocześnie zachodzi również całkiem odwrotna więź przyczynowo-skutkowa...

Doczekaliśmy zatem przypadku, o jakim się starożytnym filozofom nie śniło. Cholera wie bowiem, jak przedstawić takiego odmieńca w wydawnictwie „Who is Who” i jak nowo narodzona dziecina ma się w przyszłości zwracać do prawnego tatusia, będącego jednocześnie biologiczną mamusią. I co wreszcie wpisywać w formularzach paszportowych w rubryce „nazwisko panieńskie matki”, skoro los zrządził, że matką akurat jest ojciec? W tym momencie biskupi triumfują na całej linii, przypominając, iż przestrzegali przed frymarczeniem naturalną płcią i fanaberiami zwolenników „ideologii gender”. W mądrości swej nieskończonej doradzali wszak, by zamiast coś kombinować z przyrodzeniem między nogami, żyć po prostu dokładnie tak, jak Pan Bóg przykazał. A mówiąc naukowo: tak, jak nas Matka Natura stworzyła. Chociaż i ona nie jest w produkowaniu poszczególnych egzemplarzy ludzkich perfekcyjna i trafia się jej nawet biskup do tego stopnia Wesołowski, że hołduje on ciekawej zasadzie: żeby życie miało smaczek, ma dziewczynką być chłopaczek.

Takich to dziwów doczekaliśmy w sferze biologiczno-obyczajowej, ale przecież nie tylko w niej. Stojąca niezłomnie – niczym Willy Brandt – na straży demokracji „Gazeta Wyborcza” wyraziła w swoim stołecznym dodatku głębokie ubolewanie w związku z jawnymi wypaczeniami głosowania  nad projektami budżetu partycypacyjnego, którym zadysponować mieli nie dzielnicowi urzędnicy, jeno lud Warszawy sam w sobie. Chociaż liczyć miał się wyłącznie głos ludu, okazało się ponoć, że w wielu miejscach głosem tym dyskretnie posterowali zarządcy spółdzielń mieszkaniowych, iżby wygrały wyłącznie projekty po ich myśli. To mniej więcej tak jak w Sejmie, gdzie posłowie najpierw obiecują wyborcom głosowanie za kształtem ustawy pro publico bono, by potem zagłosować po myśli reprezentujących jakiś partykularny interes lobbystów.

Demokracja bezpośrednia w postaci budżetu partycypacyjnego to z obywatelskiego punktu widzenia piękna rzecz. Tyle że w głosowaniu nad projektami bierze udział niewielki procent społeczeństwa i w związku z tym wygrywają nie tyle projekty obywateli najmądrzejszych, ile tych, którzy nie mając nic lepszego do roboty, poszli oddać głos albo zostali do tego zręcznie nakłonieni przez chytrych urzędników. Na Ursynowie na przykład najsensowniejszym i najbardziej potrzebnym projektem wydawała mi się koncepcja urządzenia miasteczka ruchu drogowego dla dzieci i młodzieży, żeby się smarkateria uczyła prawidłowego poruszania pojazdami samochodowymi od małego (czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał...). Powygrywały jednak projekty „łąk kwietnych”, wybiegu dla psów, jak również „Ursynów bez nienawiści” oraz koncerty chrześcijańskiej pop-music, które – mam nadzieję – nie będą rozumiane jako muzyka li tylko cerkiewna. Wszystko to raczej w formule Ministerstwa Zdrowia, Szczęścia i Wszystkiego Najlepszego, dla każdego coś miłego. Kwalifikację uzyskało sporo propozycji sportowych, ale choć funkcjonuje w dzielnicy około dziesięciu szkółek piłkarskich, w których uczy się kopać aż nadmiar chętnych, nikt nie zaproponował, żeby wybudować wreszcie przynajmniej jedno pełnowymiarowe boisko do futbolu. Może by więc, poniekąd per analogiam, namówić uczniów szkółek tenisowych, by miast na regularnych kortach trenowali na stołach pingpongowych, których się na powierzchni tych pierwszych o wiele więcej zmieści? A i osób szkolonych jednocześnie automatycznie przybędzie...

Budżet partycypacyjny to oczywiście tylko wisienka na torcie. Mnie zaś najbardziej interesuje jądro zagadnienia, czyli inwestycje podstawowe. Ostatnio, z uwagi na okresową blokadę przejazdu ulicą Podgrzybków, jadąc od strony Konstancina, muszę z konieczności docierać na Ursynów nie przez skarpę w Powsinie, tylko przez Miasteczko Wilanów i uliczkę Orszady. Przy okazji co dzień konstatuję, że w zasadzie poza w miarę szeroką i wyasfaltowaną aleją Rzeczypospolitej w tym ekskluzywnym skądinąd miejscu trzeba się wciąż telepać po prowizorycznych płytach betonowych, dobrych dla Kamaza, ale nie dla bentleya lub mercedesa. Domyślam się, że porządne jezdnie pojawią się w Miasteczku jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dopiero wtedy, gdy – jak to jest planowane – do Świątyni Opatrzności Bożej przybędzie z gospodarską wizytą papież Franciszek. Przecież nie będzie wypadało wieźć go Kamazem, choć on człek skromny i nie lubi luksusu.

Wróć