Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czyżby łże-elita stała się faktem?

03-08-2022 21:28 | Autor: Maciej Petruczenko
Zimą 2006 roku pozujący na nowego guru narodu polskiego Jarosław Kaczyński wylansował podczas debaty w Sejmie szybko spopularyzowane potem określenie: łże-elity – odnoszące się do opozycji parlamentarnej, kontestującej działania Kazimierza Marcinkiewicza, pełniącego funkcję premiera z ramienia partii Prawo i Sprawiedliwość. Wkrótce sam Jarosław objął urząd premiera, choć obiecywał, że tego nie zrobi, skoro jego brat bliźniak Lech Kaczyński został prezydentem RP (realizacja hasła „Rodzina na swoim”?).

Dziś możemy tylko gorzko narzekać, że zasłużony w opozycji do reżimu PRL i szanujący prawo Lech zginął razem z małżonką Marią w 2010 roku w katastrofie smoleńskiej. On jedyny hamował bowiem polityczne ekscesy brata. Gdy zabrakło Lecha i jego nadzwyczaj mądrej żony, okazało się wprędce, że z katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem udało się Jarosławowi – nie bez wsparcia czynników kościelnych – uczynić swoistą religię. A pozorne dochodzenie do prawdy, kto naprawdę tę katastrofę spowodował, zyskało nabożną oprawę i pochłonęło niemałe fundusze państwowe przy zaangażowaniu poważnych sił policyjnych. Jednocześnie dało okazję do zmarnowania ponad 20 milionów złotych na dyrygowaną przez Antoniego Macierewicza sejmową podkomisję do ponownego zbadania przyczyn katastrofy, co do której drogi (zwłaszcza w sensie finansowym) Antoni od razu sugerował, iż rzeczywistą przyczyną był zamach, dokonany przez Rosjan.

Macierewiczowe śledztwo nie doprowadziło do udowodnienia tej hipotezy, ale zdążyło zamienić rzeczywisty dramat w tragikomedię, od której w praktyce zaczął się odcinać nawet „nieutulony w żalu” Jarosław Kaczyński. Co najgorsze jednak, mający władzę politycy z jego kręgu przyzwyczaili się w ślad za swoim wodzem, że można bezkarnie okłamywać opinię publiczną, a prawo naginać do własnych potrzeb na wszelkie możliwe sposoby.

Efekt tego wieloletniego ciągu zakłamania to postawienie państwa polskiego na pozycji „enfant terrible” Unii Europejskiej i związane z tym kolosalne straty finansowe, które są następstwem sankcji, nakładanych na Polskę z powodu łamania podstawowych zasad demokracji i wprost skandalicznych wypaczeń w wymiarze sprawiedliwości. Dotyczy to między innymi karania niezależnych sędziów tylko za to, że są niezależni i nie postępują zgodnie z życzeniami obecnej władzy wykonawczej; dotyczy również nominacji sędziowskich wołających o pomstę do nieba.

Jednym ze stanowisk, na których okopali się krytykujący Unię politycy, jest twierdzenie, że jeśli prezydent RP mianował kogoś sędzią, to już nikt do tego nic nie ma do gadania z agendami unijnymi włącznie. Przy takim rozumowaniu należałoby uznać, że społeczeństwo nie powinno protestować nawet wtedy, gdy prezydentowi przyjdzie do głowy nominowanie złodzieja, mordercy i zdrajcy państwa polskiego. Lub po prostu dobrej kucharki.

Gdy się rzuca okiem na programy informacyjne i publicystyczne w różnych stacjach telewizyjnych, trudno nie zauważyć, iż posłuszni dzisiejszej władzy politycy i dziennikarze nie wstydzą się nawet w najbardziej ewidentnej sprawie, związanej z nadużyciami i przekrętami – iść do końca w zaparte.

Taka postawa budzi między innymi ostry sprzeciw uczestniczki Powstania Warszawskiego – 95-letniej Wandy Traczyk-Stawskiej. Żywię szczególną sympatię do tej nieprzeciętnej Polki i to nie tylko dlatego, że jest ciocią mojego serdecznego przyjaciela, w 1976 roku mistrza olimpijskiego w skoku wzwyż Jacka Wszoły, będąc siostrą jego mamy. Mam sentyment do tej dzielnej kobiety również dlatego, że w pewnym momencie Powstania – jako łączniczka, sanitariuszka i strzelec – działała w Śródmieściu Południowym, gdzie walczył również mój ojciec (pseudo Rebus), o 16 lat starszy od „Pączka” (względnie „Atmy”), bo tak brzmiały pseuda pani Wandy.

Choć od Powstania 1944 minęło już 78 lat, odwaga i samozaparcie tej ranionej w powstańczym trudzie i trzymanej potem w niemieckich obozach warszawianki nie zmalały ani trochę. Powiem nawet, że w ostatnim czasie zaczęły „pączkować”. Ta przedwojenna harcerka, a w czasie Powstania członkini legendarnych Szarych Szeregów (i automatycznie Armii Krajowej) – raz wpojonych jej zasad moralnych trzyma się do tej pory. Nie zdołali jej tego wyperswadować ani hitlerowscy oprawcy, ani powojenni wielkorządcy PRL i nie są w stanie również wyperswadować dzisiejsi władcy, którym mówi prosto w oczy, że używanie przez nich kotwicy, symbolu Polski Walczącej, jest jawnym nadużyciem.

Wanda Traczyk-Stawska nie boi się dzisiaj mówić, co naprawdę myśli, widząc z jednej strony dyktatorskie zagarnianie władzy nie tylko nad państwem, lecz również nad społeczeństwem, które próbuje się spętać polityczno-prawnymi kajdanami. Powstańczy Pączek bynajmniej nie czuje się w obecnych warunkach jak pączek w maśle. Odważnie przeciwstawia się zakłamaniu politycznej nomenklatury. Nie zgadza się na nacjonalistyczne demonstracje, organizowane przez Roberta Bąkiewicza, twierdzącego, że „demokracja to jeden z najgłupszych systemów, jakie stworzył człowiek” i podczepiającego się – prawem kaduka – pod Powstanie Warszawskie.

Będąca z zawodu psychologiem i przez dziesiątki lat dbająca o dzieci specjalnej troski Wanda Traczyk-Stawska nie została wpuszczona do Sejmu, gdy chciała wspomóc walczące tam o swoje prawa osoby niepełnosprawne. Lekceważono też jej głos, gdy przeciwstawiała się zaostrzeniu przepisów aborcyjnych, na które państwo polskie zdecydowało się, tolerując jednocześnie jawne ekscesy seksualne rozpuszczonego do granic możliwości kleru.

Pani Wanda walczy jednak przede wszystkim o zachowanie godnej pamięci o powstańcach. I o prawdę, którą teraz próbuje się zaciemniać i przeinaczać. Przekonałem się o tym w maju, uczestnicząc w pogrzebie mojego starszego kolegi z Przeglądu Sportowego, rzeczywistego bohatera Powstania Warszawskiego Zygmunta Głuszka, który dwakroć przepłynął Wisłę pod kulami niemieckimi, wykonując zadanie, zlecone przez Komendę Główną AK. Rodzinie zapowiedziano, że pogrzeb odbędzie się z wojskową asystą i salutem na cześć zmarłego. Nic takiego nie nastąpiło. Trudno mi w tej sytuacji nie zauważyć, że – jak wspomniałem – ceniony przeze mnie, ale pod względem patriotycznych zasług niedorastający do pięt Zygmuntowi Lech Kaczyński doczekał się za wstawiennictwem brata i z pomocą Kościoła – królewskiego pochówku na Wawelu. Amen.

Wróć