Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy wyścigi konne w naszym kraju muszą umrzeć?

28-08-2019 20:55 | Autor: Tadeusz Porębski
Satyryk Jan Pietrzak, prześmiewca siermiężnej socjalistycznej rzeczywistości, postawił kiedyś w kabarecie "Pod Egidą" tezę, że są kraje rozwijające się i zwijające się. Drugi człon tej tezy pasuje jak ulał do polskich wyścigów konnych.

Polskie wyścigi kojarzone są dzisiaj wyłącznie ze Służewcem. To nie dziwi, ponieważ od zakończenia II wojny światowej najlepsze konie ścigają się wyłącznie na stołecznym hipodromie. Odbywają się co prawda biegi na wrocławskich Partynicach i raz w roku, przez trzy letnie tygodnie, w Sopocie, ale to erzac, czyli wyścigowe popłuczyny. W tym roku Sopotu w ogóle nie było ze względu na rzekomy koński wirus (?), we Wrocławiu zaplanowano 69 gonitw, natomiast na Służewcu 438. Taka dysproporcja w liczbach w pełni uzasadnia mój pogląd, że gonitwy na tych dwóch, za przeproszeniem, torach Partynice i Sopot, to wyścigowe popłuczyny z udziałem koni grupowych, w większości grup najniższych. Nie pamiętam, by do Wrocławia bądź Sopotu zawitały konie ścigające się na najwyższym szczeblu, czyli aktualni triumfatorzy gonitw Derby, Rulera, St. Leger, czy Wielkiej Warszawskiej.

Jedynym wyjątkiem były gonitwy Oaks (Liry) dla najlepszych klaczy rocznika derbowego, których organizację Polski Klub Wyścigów Konnych powierzył w 2014 i 2015 r. Partynicom. Za takim rozwiązaniem mocno optowała także "Passa", widzieliśmy bowiem w tej decyzji dużą szansę na promocję tej widowiskowej dyscypliny sportu. Był to błąd. Partyniccy decydenci dali bowiem pokaz wyjątkowej nieudolności organizacyjnej. W 2015 r. gonitwa Oaks we Wrocławiu odbyła się z 35-minutowym opóźnieniem. Faworytka Zabava i czeska Santin uciekły z maszyny startowej i przegalopowały całe okrążenie. Polowanie na uciekinierki trwało kwadrans. Było to przedstawienie komiczne i jednocześnie żałosne. Pozostałe uczestniczki Oaks przez ponad pół godziny dreptały w tropikalnym upale, zanim kompletnie nie radząca sobie z końmi obsługa załadowała je wreszcie do boksów i nieudolny starter mógł wysłać do boju uczestniczki tego prestiżowego wyścigu.

Tylko jeden tor wyścigowy z prawdziwego zdarzenia w bez mała 40-milionowym państwie w sercu Europy, to jedno z następstw II wojny światowej, która kompletnie zniszczyła polską gospodarkę, w tym także hodowlę folblutów, ustaliła nowy podział geograficzny wschodniej części kontynentu i obróciła w perzynę infrastrukturę całych miast. Polska dostała się w strefę wpływów sowieckich i przez ponad 40 lat tkwiła w gospodarczym i inwestycyjnym marazmie. Mówi się, że rozkwit polskich wyścigów konnych przypada na lata sześćdziesiąte, a przede wszystkim siedemdziesiąte ubiegłego wieku, kiedy polska hodowla folblutów opierała się na trzech bardzo dobrych reproduktorach (Dakota, Mehari i Negresco) oraz w mniejszym stopniu na Saraganie i Conor Passie, sprowadzonych z Zachodu za niewielkie pieniądze. Ich potomstwo prezentowała się dobrze na torach polskich i nieźle w tzw. "demoludach". Niestety, nie wysyłane na Zachód z powodu oszczędności nie miało możliwości konfrontacji z tamtejszymi folblutami.

Wyjątkiem był urodzony w 1974 r. ogier Pawiment (Mehari - Pytia), który wygrał prestiżowe Grosser Preis von Europa (G1), Gran Premio del Jockey Club Italiano (G1) oraz Grosser Preis von Dortmund (G3). Nie on jednak jest moim zdaniem polskim folblutem nr 1 wszech czasów na torze i w hodowli. Wyhodowany w SK Iwno w 2014 r. ogier Tunis (Estejo - Tracja) został jako trzylatek sprzedany za frajerskie pieniądze do Francji i przez zaledwie dwa lata kariery w gonitwach przeszkodowych zarobił dla francuskiego właściciela 611 tys. euro. Z 18 gonitw, w których uczestniczył, wygrał 6 i aż 8 razy wywalczył podium. Niedawno właściciel ogiera zamknął zapisy na stanówkę (5 tys. euro za pokrycie przez Tunisa klaczy) z uwagi na zbyt dużą liczbę chętnych.

W czasach realnego socjalizmu władze PRL nie próbowały poszerzać wyścigowej bazy, by doprowadzić ją do poziomu sprzed wojny. Skupiono się na Służewcu, jednak w ogóle nie inwestowano w ten zabytkowy obiekt, co powodowało, że systematycznie popadał w ruinę. Kiedy w 2008 roku 137-hektarowy hipodrom przejął w wieloletnią dzierżawę państwowy Totalizator Sportowy był to obraz nędzy i rozpaczy. Poprzednie zarządy spółki doprowadziły do wyremontowania Trybuny Honorowej, siodlarni, zabytkowej łaźni, wymieniono kanat (taśma okalajća tor) oraz sprowadzono z Australii nową maszynę startową. Trybunę II wyremontowano tylko w połowie, zupełnie bez sensu. I to by było na tyle. Obecny zarząd TS nie robi nic w kierunku promocji i rozwoju Służewca. Coraz wyraźniej widać, że decydentom z centrali TS przy ul. Kijowskiej 1 tory służewieckie po prostu ciążą, i że są im potrzebne jak, nie przymierzając, łysemu grzebień.

I tu mój mózg zaczyna drążyć pytanie: po co było ładować miliony na modernizację Służewca, skoro jest to dziecko niechciane? Co z tego, że mamy przepiękny, klasyczny, wymiarowy tor, zwieńczony Trybuną Honorową w naprawdę europejskim stylu, skoro króluje na nim karykatura wyścigów konnych oglądana przez kilkuset coraz bardziej rozczarowanych i zniesmaczonych widzów? Kto zada sobie trud, by przyjechać z miasta, wyłożyć pieniądze i bić się o wygranie zakładu septyma, którego pula to przeważnie kilkanaście tysięcy złotych? Kto zaryzykuje pieniądze, by zagrać zakład kwinta, której pula spadła ostatnio do kilku tysięcy zł? To ma być oferta mająca zwabić na Służewiec tysiące widzów? Ponury żart. Kto zaryzykuje wyłożenie dużych pieniędzy na hodowlę i utrzymanie koni wyścigowych w kraju, gdzie funkcjonuje tylko jeden tor z prawdziwego zdarzenia? Prawda jest jedna: bez dużych inwestycji, woli politycznej i opracowania precyzyjnego planu rozwoju polskiego "horse industry", rodzime wyścigi konne muszą upaść.

Dalszy więc żywot końskich wyścigów w Polsce to nie tylko umożliwienie gry przez Internet, czy znaczne wzmocnienie promocji tej dyscypliny sportu w mediach, co jest oczywiście bardzo istotnym elementem. Kluczem do rozwoju wyścigów jest budowa nowych torów, na razie w największych miastach kraju. Dobrze wiedziano o tym po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. Kto z dzisiejszych bywalców Służewca wie, ile torów wyścigowych funkcjonowało w Polsce w roku 1939? Wyliczę te, na których organizowano mityngi cyklicznie: Warszawa (Służewiec, wcześniej Pole Mokotowskie), Poznań (tor na Ławicy), Sopot (Karlikowo), Lwów (na Persenkówce), Łódź (tor w Rudzie Pabianickiej), Wilno, Katowice i Zakopane. Łącznie 8 profesjonalnych torów. Poza tym ścigano się także w Radomiu, Grudziądzu, Bydgoszczy, w Czarnowie pod Kielcami, w Baranowiczach, Przemyślu, w Tarnowskich Górach, a nawet przez 4 lata w Grajewie.

Gdyby nie wybuch II wojny światowej, Polska mogłaby dzisiaj być wyścigowym mocarzem. Skąd to przeświadczenie? Stąd, że żyli wówczas w Polsce ludzie znający na wylot koński biznes, a władze państwa w 1925 r. wyraziły wolę polityczną poprzez wdrożenie w życie "Ustawy o wyścigach konnych", fundamentu, na którym oparto organizację i rozwój końskich wyścigów w kraju. W wykonaniu ustawy minister rolnictwa zatwierdził bardzo obszerne "Prawidła wyścigowe". Zgodnie z art. 8 budżety i rachunkowość towarzystw urządzających wyścigi, jak również rachunkowość zakładów wzajemnych (końskiego totalizatora) podlegały wyłącznej kontroli ministra rolnictwa i dóbr państwowych. Genialne w swojej prostocie? Wszystkie kwestie wyścigowe w jednym ręku i w jednym ministerialnym budynku. W łonie resortu powołano Komitet ds. Wyścigów Konnych, którego dyrektorem zawsze był dyrektor Departamentu Chowu Koni bądź naczelnik Wydziału Chowu Koni. Czyli, zgodnie z żartobliwym powiedzeniem, fachowiec na fachowcu, fachowcem poganiał. Przy Komitecie powołano Zebranie Stewardów, specjalny organ orzekający w kwestii interpretowania i wykonania zapisów "Prawideł wyścigowych".

Ustawa z 1925 r. uporządkowała branżę wyścigową, czego tak bardzo brakuje dzisiaj. Wyodrębnione bowiem zostały jako zupełnie odmienne akty legislacyjne: ustawa, czyli prawo o wyścigach konnych, techniczne prawidła wyścigowe dotyczące sposobu i reguł odbywania się wyścigów, statuty towarzystw wyścigowych regulujące wewnętrzną organizację tych zrzeszeń, a przede wszystkim jasno określono kompetencje. Autorami tych aktów legislacyjnych byli uważany za legendę polskich wyścigów konnych Fryderyk Jurjewicz oraz prawnik Wiktor Leśniewski. Tak, tak – tylko dwie osoby. Bez potrzeby zatrudniania kilku bardzo kosztownych kancelarii i chmary prawników.

W przedwojennej hodowli folblutów panowało przejęte z zachodnich doświadczeń przekonanie, że koń z mierną karierą wyścigową nie może być cennym reproduktorem, nawet jeśli legitymuje się bardzo dobrym rodowodem. W światowej hodowli panuje bowiem do dzisiaj mocne przekonanie, że ogier, by zdolny był dawać dobre na torze potomstwo, musi oprócz dobrego pochodzenia odznaczać się dzielnością i mocą organizmu wykazaną w surowych próbach wyścigowych. Potwierdzeniem takiego właśnie podejścia do hodowli są m. in. wspaniałego pochodzenia gniady Sunderland, zakupiony w 1934 r. przez Antoniego Budnego na aukcji w Newmarket, który nie dał nic wartościowego, jak również bardzo dobry rodowodowo Manton, wybijający się jedynie jako ojciec matek (dał m. in. klacz Fortunę, matkę klasowego Pasjansa i legendarnego Skarba). To przedwojenne podejście potwierdza się także dzisiaj (m. in. kupiony przez służewieckiego hodowcę za 20 tys. gwinei wybornego pochodzenia October, a także Arithmancer, czy Needham`s Fort). Za średniej miary uznawane są reproduktory, które dobrze biegały jako dwulatki, ale w roczniku derbowym mocno obniżały loty.

Dzięki wszechstronnej wiedzy, potwierdzonej konkretnymi przykładami, Fryderyk Jurjewicz kupił we Francji konia o najznakomitszym pochodzeniu na stosunki światowe. Ogier Fils du Vent był najszybszym folblutem w Europie z 15 wygranymi gonitwami najwyższych kategorii na koncie. Mógł stanowić w Polsce tylko dlatego, że miał nieco wadliwy staw skokowy powodujący nieznacznego zajęczaka. W innym przypadku kosztowałby krocie. Jurjewicz wiedział jednak co robi, bo po latach okazało się, że wadę po ojcu przejęło tylko czworo potomków Fils du Venta. Większość potomstwa sprawowała się znakomicie na torze, wygrywając wiele gonitw poza grupami (Colombo, Ruń, Duce, Dunkierka i Jeziorna), w tym Derby (Falstaff, Hel i Forward). Ogólna suma wygranych, zanotowanych przez synów i córek Fils du Venta w latach 1924-1935 jest astronomiczna - 2.826.983 zł. Źródła historyczne opisują ogiera jako "konia wyżej średniego wzrostu, o potężnym tułowiu, mierzył bowiem 200 cm w obwodzie klatki piersiowej. Miał doskonale umięśniony szeroki i długi zad, suche odnóża oraz wysoko wyrażoną szlachetność".

Francuski Fils du Vent, angielskie Villars (dał znakomite ogiery Łeb w Łeb i Jon), Morganatic i Carabas oraz niemiecki Bafur, to podwaliny polskiej hodowli folblutów. Dały całe zastępy znakomitych koni, w tym derbistów, co pozwoliło zbliżyć się nam do średniej europejskiej. Wiadomo od dawna, że najlepsze warunki przyrodnicze do hodowli folblutów panują w południowej Anglii, w Irlandii oraz we Francji (Normandia), dlatego we wschodniej Europie korzystniej jest posługiwać się w hodowli ogierami stamtąd importowanymi. Krajowe ogiery pełnej krwi rzadko bywają reproduktorami na europejski sznyt, a możliwości i szanse w tym względzie słabną w miarę, jak ogier pochodzi z drugiego czy trzeciego pokolenia krajowego. Zawodowcy w końskiej branży wiedzą, że dla dzielności folblutów i późniejszej ich kariery stadnej nie jest groźne występowanie w rodowodzie nawet większej liczby krajowych klaczy, natomiast zgubne jest duże nagromadzenie ogierów krajowych.

Przedwojenni polscy hodowcy posiedli konieczną wiedzę i poznali na wskroś koński biznes. Świadczą o tym wyżej wymienione, bardzo przemyślane i trafione zakupy na Zachodzie ogierów z przeznaczeniem do stada. Byliśmy już bardzo blisko i kto wie jaką pozycję na świecie miałyby dzisiaj wyhodowane w Polsce folbluty, gdyby nie wybuch II wojny światowej. Obecnie prawdziwych zawodowców, na podobieństwo tych przedwojennych, można policzyć na palcach obu rąk, a dzisiejsze ministerstwo rolnictwa to siedziba wyścigowych dyletantów. Kompetencje w branży wyścigowej są podzielone, a ich granice mgliste, brakuje pieniędzy oraz pomysłu na reaktywację tej królewskiej dyscypliny sportu, a brak woli politycznej kolejnych rządów i parlamentów mogącej dać potężny impuls do przystąpienia do reaktywacji, powoduje, że pogrzeb polskich wyścigów konnych jest moim zdaniem bardzo bliski.

Musimy wszyscy, całe środowisko wyścigowe, przyjąć wreszcie do wiadomości, że nie będzie rozwoju polskich wyścigów konnych bez radykalnego powiększenia bazy wyścigowej, czyli budowy w dużych miastach nowych torów. Z jednym Służewcem i dwoma prowincjonalnymi przybudówkami w postaci Partynic i Sopotu, gdzie konie ścigają się tylko przez trzy tygodnie w roku, rozprawianie o rozwoju wyścigów jest li tylko czczą gadaniną i gonieniem za własnym ogonem. Jeśli kolejne rządy RP nadal będą głuche i ślepe, nie dostrzegając, że na stworzeniu "horse industry" można zarabiać w 40-milionowym europejskim kraju duże pieniądze i konkretnymi działaniami w postaci stosownych rozporządzeń oraz ustaw (na wzór rządów przedwojennych) nie zachęcą prezydentów dużych miast do budowy infrastruktury typowo wyścigowej, zaś poważnych inwestorów do grupowania się w stowarzyszeniach i wykładania pieniędzy na zakup i hodowlę folblutów, los wyścigów konnych w Polsce jest przesądzony.

Nie zabili polskich wyścigów zaborcy, nie zabili Hitler i Stalin, ich katem okazał się współczesny wolny rynek. Co i kogo mamy dzisiaj na służewieckim torze? Topniejącą z roku na rok garstkę najbardziej wytrwałych bywalców, nędzne kilkutysięczne pule w totalizatorze, dzierżawcę toru, który traktuje zabytkowy obiekt niczym piąte koło u wozu, średnio utalentowanych jeźdźców prowadzących dosiadane folbluty w gonitwach kategorii A w tempie już nawet nie kłusaków, a kucyków ("ćwiartka" 46,4 sek. w nagrodzie Kozienic!!!), udzielających zdawkowe informacje trenerów oraz biegającą po torze z mikrofonem panienkę, wybitną znawczynię problematyki końskiej, zadającą trenerom i właścicielom pytania w rodzaju "co pan czuł, kiedy wygrywał pański koń"? Gdyby tak infantylne pytanie zostało skierowane do mnie, odparłbym, że byłem wściekły, ponieważ oczekiwałem, iż mój koń przegra. Tak czy owak, jeśli kogokolwiek status quo na Służewcu jeszcze napawa optymizmem, to gratuluję dobrego samopoczucia.

Foto: Jour de Galop

Wróć