Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy warto działać pro publico bono?

13-07-2015 13:36 | Autor: Maciej Petruczenko
W sprawie – jakże potrzebnej – warszawskiej ustawy reprywatyzacyjnej Sejm zachowywał się przez długie lata niczym dorastająca panienka, co to chciałaby, a boi się. Posłowie podchodzili do tej kwestii jak pies do jeża. Coś tam się mówiło o pracach nad projektem takiego aktu, ale trudno było doszukać się jakichkolwiek konkretów.

Toczyła się po prostu typowa gra na zwłokę. Niektórzy twierdzili nawet, że jest to raczej gra na zwłoki, bo czeka się do tego momentu, gdy już wymrą wszyscy potencjalni  pretendenci do odzyskania własności oraz lokatorzy objętych sporami kamienic.

No i nie wiedzieć dlaczego, ni stąd, ni zowąd nastąpiło gwałtowne przyspieszenie. Sejm zdecydował się na tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną, proponując wykluczenie zwrotu nieruchomości służącym ważnym celom publicznym, a więc szpitali, szkół, przedszkoli, boisk sportowych. No cóż, mądry Polak, a raczej mądry poseł po szkodzie. Bo przecież reprywatyzacja tego rodzaju obiektów już dawno ruszyła, dotykając między innymi budynków szkolnych przy Twardej, Foksal, Drewnianej. W sumie miasto musiałoby oddać ponad sto takich placówek, rujnując cały schemat stołecznej oświaty. Dobro publiczne bowiem już od dawna miały w dupie władze miasta, władze kraju, a także sądy. Z jednej skrajności posunięto się w drugą.

Tak jak w 1945 komunistyczni władcy Polski wpadli w szaleństwo upaństwowienia niemal każdego skrawka ziemi, tak teraz wszystko chcielibyśmy na gwałt reprywatyzować. Owszem, można i tak, można pójść na przykład wzorem Ukrainy, która praktycznie zlikwidowała państwową armię i korzysta z opłacanych prywatnie najemników. Można też oddać całą Polskę na własność dr. Janowi Kulczykowi, który sprawdził się jako dobry zarządca majątku, o czym świadczą kolejne miliardy złotych, powiększające jego prywatne zasoby. Kulczykland nie wyglądałby zapewne gorzej od Polandu, a można sądzić, że nawet dużo lepiej. Dałaby o sobie znać tradycyjna poznańska gospodarność.

Na pewno nasz sąsiad z Konstancina nie rozpieprzyłby narodowej fortuny, jak to uczynili osiemnastowieczni magnaci, wyżej ceniący własne dobro od dobra Rzeczypospolitej. W razie czego więc, byłbym za tym, żeby sprzedać Polskę Janowi K., a nie oddawać w ręce dawnych utracjuszy. Tymczasem jednak trzeba rozwiązać problem reprywatyzacji w Warszawie, czyli uporać się ze skutkami tzw. Dekretu Bieruta, a dokładnie mówiąc wydanego w październiku 1945 dekretu Krajowej Rady Narodowej. Ów akt nakazywał skomunalizowanie gruntów w obrębie przedwojennej Warszawy, co miało tylko po części polityczny cel. Przede wszystkim chodziło bowiem o znalezienie prawnej furtki, umożliwiającej błyskawiczną odbudowę zrujnowanej przez Niemców stolicy Polski. Bez tego odbudowa nie mogłaby ruszyć.

Dziś zapomniało się już o tragedii miasta, o blisko 200 tysiącach śmiertelnych ofiar na koniec Powstania Warszawskiego, o hitlerowskim bestialstwie, o rozpaczliwym położeniu tych warszawiaków, którym udało się przeżyć wojenną nawałnicę. Nie chce się pamiętać, czym była druga wojna światowa, która przewróciła do góry nogami nie tylko przedwojenny układ polityczny w Europie, ale i podział terytorialny. Niech ktoś z dawnych  kresowych właścicieli dóbr spróbuje teraz zażądać zwrotu swego majątku na Litwie, Białorusi, Ukrainie... Żaden sąd mu w tym nie pomoże. No i dla porównania z nielicznymi wyjątkami, tyczącymi obywateli polskich, którzy wyemigrowali do Niemiec, żaden sąd nie przyzna teraz zwrotu nieruchomości na Pomorzu albo Mazurach obywatelom Republiki Federalnej Niemiec.

Można powiedzieć, że w 1945 odpowiednikiem Dekretu Bieruta w małej skali był środkowoeuropejski dekret Stalina. I nawet na powrót mocarni Niemcy nie przymierzają się do rewindykowania swoich byłych ziem, które sowiecki dyktator kazał przekazać Polakom. Dziwię się więc trochę, że sądy, rozpatrujące sprawy reprywatyzacyjne w Warszawie, nie biorą w ogóle pod uwagę skutków drugiej wojny światowej, która również w polskich realiach wprowadziła stan wyższej konieczności. Gdyby ktoś tego nie uwzględniał, mógłby dziś żądać wyrównania strat, jakie poniósł podczas wojny, gdy kolejno wymuszali od niego spyżę lub wymagali kontyngentów Niemcy, Sowieci, Wojsko Polskie w 1939, a potem wszelkiej maści chłopcy z lasu. W końcu zabierano mu jego własność: jedzenie, ubranie, świnie, krowy, konie, samochody i co tam jeszcze przechodzącym wojskom wpadło w rękę. A gdzież odszkodowania za gwałty, jakich dopuszczali się i żołnierze-najeźdźcy, i tak długo wyczekiwani wyzwoliciele?

Parę lat po wojnie rzucono hasło cały Naród buduje swoją stolicę”. I rzeczywiście, nawet obowiązkowo ściągano z całego społeczeństwa daninę na potrzeby Warszawy. Po co? Po to, żeby grupa już nie tyle prawowitych właścicieli nieruchomości lub spadkobierców, ale grupa zwykłych cwaniaków dokonywała teraz z pomocą urzędu miasta i sądów wątpliwej prawnie w niejednym wypadku reprywatyzacji? Dlaczego posłowie zareagowali na to skandaliczne zjawisko dopiero teraz? Gdzież prokuratura, gdzie Sąd Najwyższy? Gdzie Kościół, który potrafi wyciągać rękę po cudze dobra we własnym interesie, ale gdy trzeba nie staje w obronie interesu społecznego, nie dba o wiernych, którzy są wyrzucani z komunalnych do niedawna mieszkań na zbity pysk.

Sam kiedyś rozumiałem, że w naszym prywatnym domu trzeba było tuż po wojnie dokwaterować lokatorów, którzy w następstwie działań wojennych zostali bez dachu nad głową. I oni mieszkali u nas, dopóki chcieli, niektórzy przez 20 lat.

Widać jednak, że działanie pro publico bono już wyszło z mody. A tym, którzy walczyli o wyzwolenie Warszawy i wyzwolenie Polski dziś pluje się w twarz.

Wróć