Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co się polepszy, co się popieprzy...

18-11-2015 22:35 | Autor: Maciej Petruczenko
Odwołuję się do celnego sformułowania na temat polskiej rzeczywistości, pochodzącego sprzed ponad pół wieku, jeszcze z czasów Studenckiego Teatru Satyryków. Podobno złotą myśl „co się polepszy, to się popieprzy” rzucił w STS-ie Andrzej Jarecki, jakkolwiek niektórzy przypisują ją Agnieszce Osieckiej. Mnie najbardziej utkwił w pamięci ten zwrot, gdy usłyszałem go w piosence śpiewanej przez Jana Stanisławskiego blisko 40 lat temu w Kabarecie pod Egidą. W Internecie jednak najbardziej się utrwalił jako fragment jędrnego monologu aktorki Krystyny Feldman w polsatowskim serialu „Świat według Kiepskich”:

Co się polepszy, to się popieprzy,

Co się zbuduje, to się zrujnuje.

Co się ustali, to się obali,

Polak musi mieć łeb i dupę ze stali.

Nawiązując zatem do kabaretowej filozofii, wielu Polaków zapytuje teraz: co się polepszy, a co się popieprzy, gdy władzę w kraju obejmuje nowa siła: starą Partię-Matkę PO zastąpiła właśnie nowa Partia-Matka – PiS. Jak zwykle, zmianę ekipy rządzącej ocenia się niejednoznacznie. Jednych to cieszy, innych to śmieszy. Na szczęście mądrość ludowa podpowiada nam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i że jeszcze nigdy nie było tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Jeśli się zatem z okazji czyjegoś przyjścia wieszczy narodową klęskę, to pewnie będzie całkiem inaczej. Przypomnę złowróżbne oceny, jakie się słyszało, gdy w latach dziewięćdziesiątych do władzy dochodził Sojusz Lewicy Demokratycznej. No i ani Józef Oleksy, ani Włodzimierz Cimoszewicz, ani namaszczony dużo później na premiera Leszek Miller nie przywrócili w Polsce ustroju parakomunistycznego, ale poprowadzili nas prosto do Unii Europejskiej. Mało tego, jakby w drodze odkupienia za grzechy PRL pozwolili rozhulać się Kościołowi, a będący w latach 1991-2004 biskupem polowym Wojska Polskiego i wywindowany do stopnia generała dywizji Sławoj Leszek Głódź chyba nigdy wcześniej nie wypił tyle wódki i whisky, co podczas spotkań z postpeerelowskimi  sztabowcami i wywodzącym się z SLD prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Wiwat Głódź, wiwat naród, wiwat wszystkie stany! – chciałoby się wtedy zakrzyknąć.

Po epoce eseldowskiej mieliśmy przez moment przymiarkę do nowego Frontu Jedności Narodu poprzez ewentualne zbratanie Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością, ale idea POPiS – jak szybko się narodziła, tak szybko upadła. Nic dziwnego, że Beata Szydło – jeszcze jako pisowska kandydatka na premiera –  została wprost obszczekana przez sforę, tracącą prymat na Wiejskiej, co nawet poplecznicy sfory uznali za gruby nietakt. Inna sprawa, że jeśli chodzi o „dorzynanie watahy”, to role nieoczekiwanie się odwróciły – zgodnie z jeszcze jednym porzekadłem: kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada. Bo cóż, matadorzy PO sami sobie wykopali dołek w sondażach. Niemniej, na pytanie, jak zdefiniować stary reżim, odpowiadamy, że to był ucisk człowieka przez człowieka. Nowy reżim zaś rozumiemy odwrotnie... Czyli – tak wiele się zmieniło, żeby z punktu widzenia publiczności nie zmieniło się nic.

Na szczęście istnieje jeszcze w Polsce życie pozapartyjne i normy pozapartyjne, a poza wszystkim – jesteśmy związani normami Unii Europejskiej. Nie przypuszczam więc, by PiS, dominujący teraz na wszystkich głównych frontach (Sejm, Senat, prezydent RP), zapragnął  nagle – niczym ginący wraz z ofiarami zamachu terroryści islamscy w Paryżu – wysadzić się razem z Polską w powietrze. Nawet gdyby miał to uczynić, doprowadzając do eksplozji gazociągu, który ma być przeprowadzony od Świnoujścia na południe Polski, między innymi przez gminy Konstancin i Piaseczno, przecinając pełen zwierzyny Park Krajobrazowy Lasów Chojnowskich. Nie warto zatem ani chwalić, ani ganić dnia przed zachodem słońca, więc poczekajmy, co z wyborczego programu Prawa i Sprawiedliwości zostanie zrealizowane, a co się odłoży ad acta.

Skądinąd wiadomo, że – trzymając się użytej na wstępie nomenklatury – przy nowej władzy coś się polepszy, ale i coś się rozpieprzy. Na przykład niektóre województwa. Jednakże w kręgu zainteresowań pojedynczego obywatela nieważne są imponderabilia, lecz rzeczy konkretne, namacalne, również w sferze samorządu terytorialnego i praktycznych rozwiązań, ułatwiających lub – co się zdarza – utrudniających życie na co dzień. Mnie akurat irytuje działalność głównego inżyniera ruchu w Warszawie, który jest faktycznie inżynierem od stwarzania bezruchu. Wciąż brak zharmonizowania świateł sygnalizacyjnych i prędzej doczekamy się w stolicy tsunami niż jakiejkolwiek „zielonej fali”. Osłupkowanie ulic w wielu miejscach wygląda na dzieło pijanego idioty. Tak jest chociażby na odcinku Marszałkowskiej – od Placu Zbawiciela do Placu Konstytucji. W zatoce parkingowej słupki uniemożliwiają pełny wjazd większych aut, których zady wystają do tego stopnia, że jeden z dwu pasów ruchu jest wtedy wyłączony. Wąski pas chodnika, odgrodzony słupkami, jest do niczego niepotrzebny, bo tuż obok jest szerokie przejście dla pieszych pod arkadami. Ale mądrzy gospodarze miasta wolą, żeby były słupki i niemal całodobowa blokada jednego pasa ruchu na jednej z podstawowych arterii warszawskich. Tak trwa to latami i bynajmniej nie przeszkadza mądralom, urzędującym na Placu Bankowym. A przecież takich paradoksalnych rozwiązań mamy na ulicach Warszawy dużo więcej. Choćby te na Ursynowie. Wszędzie tam, gdzie były dwa pasy ruchu wzdłuż całej jezdni, po wybudowaniu rond albo innym „ulepszeniu” potworzono wąskie gardła, likwidując jeden pas. W tym wypadku nie brałbym przykładu z prezydenta RP Andrzeja Dudy, który ułaskawił skazanego (chociaż nieprawomocnie) na karę pozbawienia wolności niedawnego kolegę partyjnego Mariusza Kamińskiego. Ja bym w wypadku inżynierów warszawskiego bezruchu był bezlitosny.

Wróć