Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co nam zostało z tych lat...

02-09-2020 22:34 | Autor: Maciej Petruczenko
Ponieważ zawsze bardziej wierzę tym, którzy naprawdę byli w ogniu walki, a nie tym, którzy o tej walce coś przeczytali lub usłyszeli, z okazji 40-lecia wolnościowego zrywu Polaków, który zrodził „Solidarność 1980”, prezentuję w tym wydaniu „Passy” rozmowę z naszym sąsiadem z Ursynowa – Andrzejem Celińskim. Ten facet może się jednym podobać, innym – niekoniecznie, ale przecież nikt nie zaprzeczy, że był bezpośrednim – i to naprawdę ważnym – uczestnikiem solidarnościowej rewolucji, przydając jej nie tylko intelektualnego, lecz również organizacyjnego szlifu. Dziś wspomina trochę ze śmiechem, że pewnie by nie doczekał Sierpnia 1980, gdyby nie jego siedmioletni synek, który pod koniec lat siedemdziesiątych wykazał się większa przytomnością umysłu niż jego tkwiący już mocno w opozycji politycznej ojciec.

Andrzej rozliczał otóż finanse konspiracyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych i miał wszystkie ważne papiery rozłożone w domu na stole, gdy wpadła tam bezpieka, by przeprowadzić rewizję. Gospodarz domu trafiłby pewnie od razu za kraty, ale synkowi przyszło akurat do głowy, żeby zeszyt, w którym znajdowały się wszystkie wyliczenia prowadzone przez ojca – schować dyskretnie do... lodówki. A tam agenci w ogóle nie zajrzeli...

Dziś Celiński odsłania nam kulisy Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” – bez wchodzenia na koturny, za to zachowaniem krytycznego dystansu. W odróżnieniu jednak od grzebiących jedynie w bibliotekach gryzipiórków, on ma

realne podstawy do wyciągania logicznych wniosków. Ten facet należy bez wątpienia do grona najwybitniejszych rejtaniaków z Mokotowa. I chociaż w czasach licealnych współdziałał na gruncie harcerskim z Antonim Macierewiczem, to jednak w obecnej dobie daleki jest od szaleństw, na jakie decyduje się ten ostatni.

W 1981 roku przewidujący ujarzmienie „Solidarności” przez reżim Wojciecha Jaruzelskiego Amerykanie zaproponowali będącemu akurat w Waszyngtonie Celińskiemu, żeby się zadekował w USA, ten jednak wolał wrócić do Polski, która mu leży na sercu do dzisiaj, chociaż władze państwowe bynajmniej się teraz nie pchają z orderami dla Andrzeja, bo ktoś uważa, że tego „człowieka Wałęsy” już honorować nie warto, mimo że wynoszeni są na piedestał później również ściśle związani z Wałęsą Lech i Jarosław Kaczyńscy.

Oczywiście, Wałęsa ma obecnie tyle wprost skandalicznych, pyszałkowatych wypowiedzi, że uszy puchną, ale żeby nie wiem co robiono przeciwko niemu w kraju – za granicą on pozostanie na zawsze wielkim polskim bohaterem. I tego miejsca w światowej hierarchii nie zabiorą Wałęsie mali zawistnicy, skądinąd słusznie wytykający mu błędy i wady, lecz zapominający np., że Józef Piłsudski też nie był skończonym ideałem, a przecież wciąż hołubimy go jako wielką postać historyczną. Można nawet powiedzieć – rzecz jasna, z niemałą przesadą – iż Piłsudskiemu udało się tylko na krótko odepchnąć komunizm, a Wałęsie – całkowicie go wyrugować.

Jeżeli były przywódca „Solidarności” ma na sumieniu okresowe wysługiwanie się bezpiece, to i tak trzeba go chyba potraktować jak Kmicica, który wcześniejsze grzechy zmazał późniejszymi dokonaniami. A jego okropny charakter nie był akurat w najważniejszym momencie czymś najgorszym, skoro pozwolił przeprowadzić obóz solidarnościowy przez trudny tor przeszkód doby PRL.

Gdy wspominamy solidarnościową rewoltę przeciwko peerelowskiej dyktaturze ciemniaków, to zawsze jeden atrybut tej rewolty szczególnie jest podkreślany, mianowicie jej pokojowy charakter. Nic dziwnego więc, że Peter Oliver Loew, dyrektor Niemiecko-Polskiego Instytutu w Darmstadt dostrzega istotne podobieństwo pomiędzy zrywem „Solidarności” w 1980 i obecnym zrywem społeczeństwa Białorusi, gdzie również władzy przeciwstawia się tylko słowami. Loew przypomina dawne powiedzenie Wałęsy: „Mogą mnie zabić, ale nie są w stanie mnie pokonać”.

Dawny opozycjonista NRD,a potem prezydent zjednoczonych Niemiec Joachim Gauck uważa, że Polacy wypracowali sobie ducha walki o wolność przez wiele pokoleń. I dlatego, jego zdaniem, język wolności jest właśnie językiem polskim. Ciekawe to stwierdzenie, tym bardziej, że wypłynęło z ust Niemca.

Zastanawianie się, czy Wałęsa to naprawdę bohater, czy zdrajca, pewnie dziś nie ma większego sensu. Potrzebne jest jednak tym, którzy chcą potraktować jego plecy jako trampolinę, z której odbijają się do zrobienia kariery, do zdobycia władzy, pieniędzy. Spojrzenia na Solidarność z tamtych lat i tak to na pewno nie zmieni. O ile władze PRL tworzyły sztucznie Front Jedności Narodu, o tyle w wydaniu solidarnościowym powstał on spontanicznie. Ludzi nie trzeba było namawiać, by wstępowali do „Solidarności”. I ów fenomen zjednoczenia narodowego procentuje do dzisiaj.

Czy wobec tego właściwa jest polityka na powrót narzucająca społeczeństwu nakazy i zakazy, a na dodatek jawnie włączająca do walki o władzę element religijny? Czy ma dziś jakikolwiek sens dzielenie społeczeństwa na dwie kategorie: My i Oni? Jakby dzielenie Polaków było do czegokolwiek potrzebne...

Trudno nie zauważyć wprowadzania w skali kraju nowej nomenklatury, czyli listy intratnych stanowisk pracy dla swojaków. Powrót do uruchamiania karier metodą wczesnego powojnia (nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera) nie wydaje się dobrym kierunkiem działania. Ty bardziej, jeśli się doda do tego atak na samorządy i wolne media. Jakakolwiek forma dyktatury prędzej czy później doprowadzi do społecznych protestów. Takich, jakie widzimy teraz na Białorusi. Może więc – na wszelki wypadek – zorganizować znowu jakiś okrągły Stół?

Wróć