Do grona mocno obrażalskich i poprawnych politycznie należą również Żydzi. Naród, który dał światu tak wybitne jednostki, jak Albert Einstein, Sigmund Freud oraz setki im podobnych, a Polsce m. in. Stanisława Lema, Artura Rubinsteina, Juliana Tuwima, Isaaka Singera czy Romana Polańskiego, powinien z dumą prezentować swoją przynależność rasową. Tymczasem ktoś wyjątkowo poprawny uznał kiedyś, że słowo „Żyd” ma wydźwięk pejoratywny. Ujawnię w tajemnicy, że gdybym był Żydem – szkoda, że nim nie jestem, bo to mądry naród – na pewno nie obrażałbym się za słowo Żyd.
Za najmniej obrażalskich uważam pokojowo nastawionych do świata i ludzi buddystów oraz pragmatycznych protestantów.
A co do samej olimpiady i udziału w niej naszych sportowców, to na razie (5 sierpnia) możemy jedynie wstydliwie chować głowy w piasek. Zamiast sukcesów same porażki, zamiast pochwalnych hymnów i hymnu narodowego za pierwszy stopień na podium, beznadziejne usprawiedliwienia, że „coś się zacięło”, „coś było nie tak”, „nie byłem(am) sobą”, „być może błąd w cyklu treningowym” i podobne banialuki. Staliśmy się minimalistami i cieszymy się z byle czego, jak na przykład z „dobrego piątego miejsca”. Jest to nasz narodowy slogan sportowy, który odróżnia Polaków od większości, uznającej miejsce gorsze od trzeciego za dotkliwą porażkę. Jakiś gość pisze na sportowej stronie portalu Onet: „Igrzyska Polakom nie idą? Wcale nie jest źle, co pokazuje rzut oka na poniższą tabelę”. Rzućmy okiem na tabelę, proszę bardzo. W tym dniu Polska w klasyfikacji medalowej plasuje się na „dobrym” 48. miejscu. Dużo mniejsze od Polski Węgry mają już 8 medali, w tym trzy złote, podobnie jak Rumunia. Z upływem dni na pewno będzie lepiej, ale my, naród blisko 40-milionowy, chcemy więcej niż wynoszą minimalistyczne założenia PKOL, czyli 14 medali olimpijskich. Dużo więcej. Chcemy m. in. powtórki z Tokio 1964 r., kiedy w bokserskiej hali olimpijskiej trzy razy z rzędu grano Mazurka Dąbrowskiego po złotych medalach Józefa Grudnia, Jerzego Kuleja i Mariana Kasprzyka. Srebro dołożył wtedy Artur Olech, a trzy brązy Józef Grzesiak, Tadeusz Walasek i Zbigniew Pietrzykowski. Nie sposób nie wspomnieć, że Marian Kasprzyk zdobył złoto walcząc przez dwie rundy ze złamaną kością śródręcza. Chcemy też godnych następców wybitnych dziennikarzy sportowych, jak Bohdan Tomaszewski, Tomasz Hopfer czy Bogdan Tuszyński (25 lat Wyścigu Pokoju), którym obce było gadulstwo. Oni nie potrzebowali wsparcia „ekspertów” przynudzających do tego stopnia, że senność człowieka ogarnia. „Ciemność widzę#!” – wrzeszczał klasyk. Ja również ciemność widzę na tym polu…
Wstydzimy się przyznać, że jesteśmy narodem mało utalentowanym, a właśnie to jest głównym powodem naszego minimalizmu oraz dumy z „dobrego” piątego miejsca. Prawda jest taka, że polskiego sportu nikt za granicą nie podziwia, naszych pisarzy i dramaturgów nikt nie czyta, polskiego malarstwa nikt nie ogląda, podobnie jak naszego kina. Za to Polacy lubią wywyższać się i naśmiewać z innych nacji. Niemiec to dla nas tępy Szwab, choć jego współplemieńcy są autorami ponad połowy wynalazków tego świata. Włoch to leniwy makaroniarz i nie ma znaczenia, że Włosi to uznani przez cały świat wybitni kreatorzy. Francuz – dla Polaka żabojad i goguś – to dla reszty świata przykład wyrafinowanego gustu i smaku na każdym obszarze, od gastronomii, przez modę, po sztukę przez wielkie „S”. Pepik z Czech nie zasługuje na nasz szacunek, bo kiedy my bohatersko i krwawo walczyliśmy z okupantem i objadaliśmy się zupą z brukwi, on żarł banany oraz pomarańcze w Protektoracie Czech i Moraw, kryjąc się bojaźliwie. My jesteśmy najlepsi, najmądrzejsi i… najelegantsi. Tymczasem nasz strój narodowy to latem sandał, bądź laczek na skarpecie, najczęściej lekko spranej koloru szarego, a wstręt do dezodorantów można wyczuć na prawie każdym dancingu czy disco. Wiem, bo często bywam na pląsach. Nadal zbyt wielu Polakom słoma wychodzi z obuwia, a chamstwo i prostactwo dominuje w przestrzeni publicznej, co najlepiej widać na polskich drogach i plażach. Dramatyczna sytuacja, jak na blisko 40-milionowy europejski kraj. To mnie martwi, tym bardziej że nie widzę poprawy, lecz równię pochyłą.
Z przerażeniem obserwuję, jak wiedza u przeciętnego Polaka systematyczne zanika, waleczność, moralność i lojalność stają się pojęciami abstrakcyjnymi, za to powiększa się liczba ciemniaków z kupionymi za pieniądze licencjatami, niewiedzących co to jest renkloda i jaki drugi kraj znajduje się na wyspie Haiti.
Jednak najbardziej pieni mnie wciskana nam na siłę tzw. poprawność polityczna. Musimy przyjąć, tolerować i wykarmić każdego przybłędę z innej części świata, nawet takiego, który naszą granicę przekroczył nielegalnie. Nielegalne przekroczenie granicy zawsze było poważnym przestępstwem, za popełnienie którego szło się do pierdla. Moim zdaniem, każdy, kto dopuści się nielegalnego przekroczenia granicy, powinien tam trafić i następnie zostać wydalony z kraju. Poprawni powiedzą, że nas kiedyś też przyjmowano w innych krajach, tolerowano i karmiono, więc teraz musimy być równie gościnni. Brednia. Wjechałem do Niemiec legalnie, z wizą i paszportem – nie szturmowałem siłą granicy. Musiałem pojechać do obozu uchodźców w Zirndorf i tłumaczyć się, dlaczego emigruję. Argument w rodzaju: „W moim kraju panuje bieda i na półkach sklepowych stoi wyłącznie ocet” nie przechodził. Jestem stara gwardia i oświadczam, że w „Gadce Tadka” nie będzie idiotycznej (w moim mniemaniu) poprawności. Mnie, dzisiaj starszemu panu, wychowanemu na elementarzu Falskiego i „Murzynku Bambo”, słowo Murzyn nigdy nie kojarzyło się i nie kojarzy w znaczeniu pejoratywnym. Dlatego Murzyn nadal będzie u mnie Murzynem, a minister w spódnicy nie będzie „ministrą”, lecz panią minister, bo to brzmi dumnie. Natomiast kobieta uprawiająca sport pozostanie sportsmenką, a nie jakąś tam „sportowczynią”, zaś rodzaj żeński goszczący w moim domu i gdziekolwiek indziej będę nadal uważał za gości, a nie „gościnie”.
Mogę zmienić zdanie, o ile ktokolwiek wytłumaczy mi, kto, kiedy i z jakiego powodu uznał, że słowo Murzyn jest w Polsce niepoprawne. Może w USA, kraju niewolnictwa – tak, ale u nas? Kto jest tym odkrywcą, który każe innym podporządkować się jego osobistej wizji? Kto wymyśla nowożytne bękarty słowne i wprowadza je na stałe, jako obowiązkowe, do publicznego obiegu? Kto wprowadza kompletny chaos w naszym słownictwie? Przez dekady obowiązywały zasady ujęte w „Słowniku języka polskiego PAN”, opracowanym przez grupę naukowców pod przewodnictwem Witolda Doroszewskiego. Leksyka tworzy bowiem złożony system, w skład którego wchodzą różne podsystemy z rozmaitymi warstwami słów, więc jest to kwestia mocno złożona. Każdy język się zmienia – jest to naturalny proces językowej ewolucji, ale róbmy to z sensem, w sposób uporządkowany. Ludzie potrzebują bowiem zasad i norm, jasności i orientacji, wiedzy, że wszystko ma swój porządek. Natomiast chaos rodzi opór, jak w moim przypadku. Nowe słowa w języku polskim powstają głównie za sprawą globalizacji, rozwoju technologii i postępu naukowego. Są wręcz niezbędne, by opisać nowe wynalazki, technologie czy odkrycia. Z kolei młodzież i subkultury tworzą własne słownictwo, by tworzyć własną tożsamość. Tak było od zawsze. Na przykład słowo „essa” wygrało plebiscyt na Młodzieżowe Słowo Roku i przypadło mi do gustu, bo jest dźwięczne, lekkie i oznacza luz. Wykorzystuje się je, gdy chcemy powiedzieć, że coś przyszło nam na luzie. To wszystko rozumiem i kupuję, ale narzucania nam nowych słów, wymyślanych na potrzeby podkreślania tzw. poprawności politycznej, nie kupuję.