Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Chytry autor weta, tylko głowa nie ta...

18-11-2020 20:01 | Autor: Tadeusz Porębski
Ponad 1,5 mld euro powędruje z budżetu Unii Europejskiej do działających w Polsce organizacji pozarządowych. Co bardzo istotne – tym razem bez państwowych pośredników. To zawoalowana i poprawna politycznie ocena zaufania Komisji Europejskiej do polskiego rządu. Mówiąc wprost, UE obawia się, że ta góra pieniędzy zostanie rozkradziona bezpośrednio, bądź za pośrednictwem „swoich” organizacji pozarządowych, przede wszystkim kościelnych, bo przecież taka WOŚP prawdopodobnie nie dostałaby od rządu Morawieckiego złamanej złotówki. Bezpośredni transfer unijnych środków wynika z założeń programu „Prawa i Wartości”, który powstał z inicjatywy grupy posłów polskiej delegacji (Koalicji Obywatelskiej, PSL oraz partii lewicowych) w Parlamencie Europejskim i został przyjęty jako jeden z priorytetów Europarlamentu.

W miniony poniedziałek Polska i Węgry wstępnie zablokowały budżet UE i Fundusz Odbudowy. Podczas posiedzenia ambasadorów 27 krajów UE okazało się, że dla przyjęcia rozporządzenia „pieniądze za praworządność” potrzebna jest większość, czyli jednomyślność. Ku niezadowoleniu rządów 25 państw członkowskich, Polska i Węgry zgłosiły blokadę jednomyślności wymaganej do zatwierdzenia budżetu UE na lata 2021–27, jak również – co dzisiaj jest niebywale ważne – do utworzenia „korona-kryzysowego” Funduszu Odbudowy. Istotą tego projektu jest m.in. „skuteczna kontrola przez niezależne sądy wobec działań lub zaniechań organów zarządzających pieniędzmi z unijnego budżetu i Funduszu Odbudowy, zwłaszcza w kontekście procedur zamówień publicznych lub dotacji, jak również zwalczanie pandemii”. Chodzi też o niezależność służb dochodzeniowych i prokuratorskich w związku ze ściganiem nadużyć finansowych, w tym oszustw podatkowych, korupcji lub innych naruszeń prawa UE związanych z unijnymi finansami.

Nasuwa się pytanie, gdzie doszukiwać się „narzucania homomałżeństw”, „uderzenia w naszą tożsamość”, czy „zamachu na suwerenność”, czym straszy polskie społeczeństwo obóz rządzący, a szczególnie jego wyjątkowo agresywny odłam w osobach Zbigniewa Ziobry i jego popleczników? Wszak projekt „pieniądze za praworządność” odnosi się wyłącznie do naruszeń praworządności, bądź ich poważnego ryzyka, które mają bezpośredni wpływ na należyte zarządzanie funduszami UE i na jej interesy finansowe. Jest to traktatowy wymóg ochrony budżetu UE przed systemowymi przekrętami. Blokowanie 25 państwom dostępu do pieniędzy w dobie pandemii i zapaści gospodarczej czyni Polskę wrzodem na zdrowym ciele unijnego organizmu. Nasz sprzeciw przyniesie nam wyłącznie szkody finansowe i wizerunkowe, ponieważ – tak czy siak – decyzje KE o zawieszaniu wypłat będą wymagać zgody tylko 15 z 27 krajów członkowskich.

Wstępne weto Węgier i Polski było spodziewane. W zeszłym tygodniu Viktor Orbán i Mateusz Morawiecki zagrozili w listach do Brukseli i Berlina użyciem tej kapiszonowej broni, ale w różnym tonie. Polski premier był bardziej kategoryczny i powielał odgrzewane brednie o rzekomym wprowadzeniu „stanu niepewności prawa”, „uznaniowości” i „ryzyku politycznej arbitralności” ze strony KE przy wnioskach o zawieszanie wypłat. Orbán był na pozór równie ostry, w wersji dla Angeli Merkel posłużył się nawet cytatem z Marcina Lutra: „Tu stoję, inaczej nie mogę”, ale jednocześnie wymienił kilka propozycji zmian w projekcie, sygnalizując między wierszami gotowość do negocjacji. Tradycyjnie stawiam butlę markowego koniaku przeciwko flaszce „jagodzianki”, że sprytny Węgier dogada się za naszymi plecami z Brukselą i zostaniemy – niczym te przysłowiowe wioskowe głupki – sami na placu boju.

Premier Węgier dostanie swoją szansę już wkrótce, bo jedyną drogą na wyjście z klinczu jest wypracowanie „deklaracji interpretujących”, które będzie można dołączyć do rozporządzenia podczas grudniowego szczytu. Nieoficjalnie wiadomo, że Węgier jest skłonny ustąpić, o ile zostanie przyjęty jego postulat, by zawieszanie funduszy mogło zostać zarządzone jedynie w razie ewidentnych „naruszeń praworządności”, a nie ich „poważnego ryzyka”. Viktor Orbán jest politykiem wyjątkowo elastycznym – robi w kraju swoje, ale stara się nie drażnić Brukseli. Nie używa gróźb, zawsze pozostawia otwartą furtkę do negocjacji i nie pali za sobą mostów. Rządzi małym krajem i w przeciwieństwie do polskiego rządu, kreującego Polskę jako mocarstwo w tej części Europy i wojowniczo potrząsającego szabelką, zna swoje miejsce w szeregu. Potrafi dogadywać się i z UE, i z Rosją, od której dostał 10 mld euro pożyczki na budowę elektrowni atomowej w Paks. Kredyt został udzielony poniżej stawek rynkowych, a jego spłatę rozłożono na 30 lat.

UE ma także w zanadrzu wariant „B”. Budżet na 2020 r. może bez większych zagrożeń funkcjonować przez jakiś czas na zasadzie prowizorium budżetowego, wówczas pułapy wydatków z 2020 r. zostałyby prowizorycznie przeniesione na 2021 r. Wcale to jednak nie oznacza, że w takiej sytuacji Polska dostałaby więcej niż z nowego budżetu. Co jest na rzeczy, że 25 krajów członkowskich poparło program „pieniądze za praworządność”, o taki mechanizm i głosowanie kwalifikowaną większością głosów wręcz apelowały kraje skandynawskie oraz Holandia, Belgia i Francja, a Polska chce go zdemolować? Czego tak naprawdę boi się PiS, że blokuje wprowadzenie w życie mechanizmu łączącego zarządzanie środkami z budżetu europejskiego z rządami prawa? Nie jestem w stanie tego pojąć, widać jest to poza moim zasięgiem intelektualnym.

Jedno jest pewne: taki mechanizm zostanie wprowadzony, choćby Morawiecki, Ziobro i Kaczyński stawali na głowie. Kluczowy bowiem w rozporządzeniu jest artykuł 5, punkt 7: "Decyzję o wprowadzeniu mechanizmu podejmuje RE w terminie jednego miesiąca od otrzymania propozycji KE. W przypadku zaistnienia wyjątkowych okoliczności, termin przyjęcia decyzji może zostać przedłużony do trzech miesięcy". Nie będzie więc zgody na to, co proponowały Węgry i Polska, by całkowicie odrzucić mechanizm "pieniądze za praworządność". Jednocześnie nie będzie także zgody na udzielenie KE nieograniczonej możliwości karania krajów członkowskich UE. I jest to bardzo wyważona oraz bardzo sprawiedliwa propozycja.

Polska okazała się największym grzesznikiem w pionierskim raporcie na temat przestrzegania zasad rządów prawa wśród członków UE, jaki latem opublikowała KE. W pierwszym tego typu dokumencie, który dotyczy wszystkich 27 państw członkowskich, KE podkreśla, że ustalenia na temat praworządności w państwach członkowskich dotyczą w raporcie: systemów wymiaru sprawiedliwości, strategii antykorupcyjnych, wolności i pluralizmu mediów oraz instytucjonalnych mechanizmów kontroli i równowagi. UE nie krytykuje Polski bez powodu. To, co dzieje się ostatnio w naszym kraju (marnotrawienie publicznych środków, wszechobecny nepotyzm, kuriozalny wyrok TK cofający nas w czasy średniowiecza, demolowanie sądownictwa, upolitycznienie prokuratury i publicznych mediów, problem z uznaniem praw środowisk LGBT, rosnące niezadowolenie społeczne owocujące masowymi demonstracjami) wzbudza nieufność Brukseli. Stąd m.in. wspomniana na początku felietonu decyzja UE o przekazywaniu organizacjom pozarządowym unijnych środków bez państwowych pośredników.

Warto także wiedzieć, iż norweski rząd wycofał się z przyznania Polsce subwencji z Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli tak zwanych funduszy norweskich. Chodzi o 700 mln koron, czyli 292 mln zł, które miało otrzymać Ministerstwo Sprawiedliwości. Polska jest największym beneficjentem środków z funduszy. Na lata 2014-2021 przyznano nam aż 8 mld koron, czyli ok. 3,35 mld zł. Powodem decyzji powziętej przez Norwegów jest obawa o stan praworządności w Polsce. Ile możemy stracić na zgłoszonym weto? Według tygodnika „Polityka”, najpoważniejszym doraźnym skutkiem weta byłoby zablokowanie Funduszu Odbudowy, co – o czym już zaczyna się mówić w Brukseli – rodziłoby poważne ryzyko, że reszta Unii tak go przekonstruuje, by nie obejmował Polski i Węgier (powstałaby np. formuła „eurostrefa plus”). O ile jest to prawnie niemożliwe przy zwykłym budżecie, o tyle przy Funduszu Odbudowy jak najbardziej. Wczesną wiosną były przecież w Polsce obawy, że fundusz od początku będzie skrojony tylko dla strefy euro.

Czy powinniśmy zatem obawiać się, że Polska może pójść z torbami? Mając na względzie groźbę rozwiązania unijnego sporu według powyższego scenariusza, staje się to całkiem realne. Jeszcze pół roku temu można było prowadzić polityczne dysputy, czy tak zwana zjednoczona prawica jest dla Polski lekiem, czy też czymś w rodzaju arszeniku, czyli trutki z opóźnionym działaniem. Po tym, co ostatnio wydarzyło się w Brukseli, odpowiedź na takie pytanie nie powinna nastręczać trudności nawet średnio inteligentnemu obywatelowi naszego kraju.

Wróć