Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Brawo wy, płaćmy my...

29-09-2021 21:38 | Autor: Tadeusz Porębski
Dowiaduję się, że w redakcji „Passy” ostatnio rozdzwoniły się telefony z pytaniami, czemu w dwóch ostatnich wydaniach gazety nie było moich felietonów. W rozmowie z wydawcą jeden z Czytelników wysnuł nawet wniosek, iż odsunięto mnie od pisania w ramach cenzury prewencyjnej. Że niby piszę prawdę, a to mogłoby nie podobać się dzisiejszej władzy, która nie znosi krytyki. Te telefony to miód na moje serce, oznaczają bowiem, że mam grono stałych Czytelników. Jak liczne – trudno powiedzieć, ale to sprawa mniejszej wagi.

Otóż donoszę wszem i wobec, iż w „Passie” nie było, nie ma i nie będzie cenzury, a gdyby tak się kiedyś wydarzyło, to beze mnie. Moja krótka nieobecność na łamach spowodowana była jedynie tym, iż poddałem się zabiegowi ortopedycznemu, a konkretnie kompletnej wymianie stawu biodrowego. Nie miałem wyboru, ból towarzyszył mi od ponad roku i z tygodnia na tydzień nasilał się. Stanąłem przed dylematem – cierpieć w nieskończoność, czy podjąć z bólem walkę i pokonać go przy pomocy lekarzy? Decyzja mogła być tylko jedna.

Jak się okazało nie była to wyłącznie kwestia bólu, ale coś znacznie poważniejszego. Kilka słów wyjaśnienia, bo wiedza na ten temat może być dla wielu osób przydatna. Wszak chodzi o największy skarb człowieka, czyli zdrowie. Zdecydowałem się skorzystać z usług ortopedów Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Czemu właśnie tam? Z dwóch powodów. Po pierwsze, ten szpital cieszy się ogólnopolską renomą i zaproponowano mi wymianę stawu w stosunkowo krótkim terminie (w Warszawie 2-3 lata). Kiedy pojechałem tam pierwszy raz na badanie, opadła mi szczęka – nie miałem bladego pojęcia, że „w terenie” są takie szpitale. Większość warszawskich lecznic to przy białostockiej wiocha. O podejściu personelu medycznego do pacjenta nawet nie wspomnę – różnica mierzona jest w latach świetlnych. Był to pierwszy i najważniejszy powód – profesjonalizm. A drugi? Od dłuższego czasu konstatuję, że w Warszawie jest coraz mniej lekarzy z powołania, a coraz więcej lekarzy – biznesmenów. Teza ta nie odnosi się do lekarzy pierwszego kontaktu, z których większość to prawdziwi wojownicy, chroniący swoich pacjentów przed chorobami, bólem i śmiercią.

Moje obserwacje odnoszą się do ortopedów. Przez wiele dekad tkwiłem w przekonaniu, że najlepsi specjaliści pracują w Warszawie. Teren natomiast to medyczna siermięga, kojarząca się z felczerami lub konowałami wyposażonymi w piły do amputowania nóg i rąk pacjentów. Odbyłem wiele wędrówek po wielu warszawskich gabinetach prywatnych i przyszpitalnych poradniach ortopedycznych. Żaden z badających mnie ortopedów nie uprzedził, że kwalifikuję się do natychmiastowej operacji, choć widzieli wynik badania RTG i USG. Łaziłem od jednego do drugiego, płaciłem po 200 zł i w zamian otrzymywałem informację, że muszę natychmiast schudnąć. To miałoby mnie wyleczyć, bądź mocno podleczyć. Dopiero dr Jan Grzegorz Murawski, zastępca ordynatora kliniki ortopedii i traumatologii w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Białymstoku, powiedział krótko po obejrzeniu zdjęć rentgenowskich: „Staw kwalifikuje się do natychmiastowej wymiany”. Uświadomił mnie także, iż postępujące zwyrodnienie stawu biodrowego może mieć katastrofalny wpływ na staw krzyżowo-biodrowy oraz dolną część kręgosłupa, ponieważ są to naczynia połączone. Mówiąc krótko: nie decydując się w porę na wymianę stawu biodrowego, można poważnie uszkodzić m. in. dolną część kręgosłupa, a to jest bardzo poważny problem. Pamiętajcie o tej ważnej prawdzie, drodzy Czytelnicy.

Żaden szpitalny zabieg nie jest dla pacjenta przyjemnością, ponieważ wiąże się z silnym stresem, ryzykiem oraz bólem. Wymiana stawu biodrowego też nie jest przyjemnością, ale zabieg trwa stosunkowo krótko i nie wiąże się z komplikacjami. Problemy pooperacyjne zdarzają się bardzo rzadko, statystycznie poniżej 1 procenta. Najważniejsze jest to, by w pierwszych kilku tygodniach nie dopuścić do zwichnięcia endoprotezy stawu, dlatego śpi się wyłącznie na plecach i zbytnio nie obciąża operowanej nogi. Jest to trochę uciążliwe, ale naprawdę do zniesienia. No a potem rehabilitacja, która jest kluczem do pełnego wyzdrowienia. Im szybciej, tym lepiej, oczywiście pod pełną kontrolą lekarza i fizjoterapeutów. Dr Jan Grzegorz Murawski zaczął mnie kroić o 8.40, zakończył o 9.50. Najgorsze są pierwsze dwie doby, musiałem korzystać z morfiny, ale trudno dziwić się – miałem do czynienia z głęboką raną pooperacyjną, która jednakowoż z każdą godziną podlega procesowi gojenia. Kiedy proces zakończy się, następuje ogromna ulga, a kiedy zakończy się mniej więcej trzymiesięczny proces rehabilitacji, wchodzisz w nową rzeczywistość. Tak powiedział mój operator. To tyle o zdrowiu.

W miniony poniedziałek rozdzwonił się także mój prywatny telefon. Dzwonili znajomi z toru służewieckiego. Byli wściekli na organizatora gonitwy Wielka Warszawska, która ściągnęła w niedzielę na Służewiec tłumy warszawiaków. Z relacji znajomych wynika, że na trybunie środkowej i w okolicy padoku, gdzie gromadziły się największe tłumy widzów, nie zapewniono odpowiedniej liczby kas i obstawienie gonitwy wymagało półgodzinnego stania w tasiemcowych kolejkach. Aby zagrać kolejny wyścig, trzeba było zaraz po zakończeniu poprzedniego zająć miejsce w kolejce, bo kilka minut zwłoki eliminowało z gry. Wielu odchodziło od kas z kwitkiem. Ja również odprawiłem kolegów z kwitkiem, radząc im, by skargi i zażalenia kierowali do Totalizatora Sportowego, a nie do mnie. Wielokrotnie pisałem bowiem, że dwa dni wyścigowe w sezonie – Derby i Wielka Warszawska – zamiast być dobrą reklamą wyścigów konnych, stały się antyreklamą tej królewskiej dyscypliny sportu. Nie mam zamiaru pisać o tym w nieskończoność, tym bardziej, że moje uwagi i sugestie nie robią na decydentach z TS żadnego wrażenia. Organizator nie potrafi po prostu ogarnąć zagadnienia w taki sposób, wyjść naprzeciw większej liczbie widzów. Nie sądzę, by najbliższa przyszłość przyniosła jakiekolwiek zmiany na lepsze, więc szkoda moich nerwów i czasu, szczególnie teraz, kiedy potrzebuję go na rehabilitację.

Na koniec o awanturze wokół elektrowni Turów, fałszowaniu rzeczywistości i szczuciu Polaków na Czechów oraz na Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Chodzi o wyrok z 21 maja, kiedy TSUE nakazał natychmiastowe wstrzymanie prac wydobywczych kopalni Turów, zaś Komisja Europejska potwierdziła, że Zagłębie Turoszowskie nie dostanie pieniędzy z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji. Polska nie zastosowała się do wyroku i musi płacić KE 500 tys. euro dziennie. Wiceminister klimatu Jacek Ozdoba, wybitny umysł prawniczy, nazwał tę decyzję "kompletnym absurdem", twierdząc, iż Polska nie powinna płacić, ponieważ nie ma tu "żadnych podstaw prawnych". Jak widać wiceminister – prawnik Ozdoba jest mądrzejszy niż wszyscy sędziowie TSUE razem wzięci. Jak to z PiS bywa, zamiast przyznać się do błędu i zlekceważenia czeskich postulatów, obraca się kota ogonem i szczuje na Czechów, że ośmielili się w ogóle oskarżyć taką potęgę gospodarczą i militarną jak Polska. Strona czeska od dawna bije na alarm, że Polacy powiększają kopalnię do 30 km kw., pogłębiają ją do 330 metrów i to wszystko bez oceny wpływu na środowisko! Ale chcieli się z nami dogadać. W lutym przyjechał do Warszawy czeski minister spraw zagranicznych, by próbować wspólnie rozwiązać problem Turowa. Wyjechał z kwitkiem, bo nikt nie chciał nim rozmawiać. Więc musimy dzisiaj płacić pół bańki euro dziennie.

Taka jest cena pajacowania, zgrywania mocarza i lekceważenia sąsiada. Te pół bańki powinno płynąć do KE nie z budżetu państwa, lecz z kasy partii PiS, która ma do dyspozycji tak wybitnych negocjatorów jak Jacek Sasin czy Mateusz Morawiecki. Brawo Wy, ale płaćmy My!!!

Wróć