Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Zwady wokół defilady

15-08-2018 14:32 | Autor: Maciej Petruczenko
Za komuny wojskowi eksperci nas straszyli, że linia Wisły jest najniebezpieczniejszym frontem militarnym, ponieważ przy ewentualnym wybuchu konfliktu pomiędzy Układem Warszawskim i NATO chłopaki z Paktu Północnoatlantyckiego już w pierwszym swoim ruchu spuszczą do naszej ukochanej rzeki pociski jądrowe, stawiając zaporę sowieckiemu atakowi lądowemu.

W żartobliwym komentarzu do tej informacji z ust ekspertów płynęła przyjacielska rada, żeby na wszelki wypadek nie chodzić nad Wisłę, lecz spacerować po Warszawie w pewnym od królowej naszych rzek oddaleniu i wtedy nic nam na pewno nie zagrozi. Trochę to przypominało uspokajający wers przedwojennej pieśni wojskowej: „Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest, bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły-Rydz”. No cóż, we wrześniu 1939 wprędce się okazało, że pan marszałek za bardzo z nami nie jest, bowiem wobec zajęcia już niemal całej Polski przez Niemców i wbicia noża w plecy przez Sowietów – Śmigły zapewne słusznie zdecydował o ewakuowaniu się do Rumunii, gdzie został internowany i musiał zrezygnować z funkcji Naczelnego Wodza.

No cóż, tak się praktycznie skończyła legenda tego zasłużonego żołnierza Legionów, należącego do grona ulubieńców Józefa Piłsudskiego i późniejszy powrót Śmigłego-Rydza do Warszawy nic już w tej materii nie zmienił. Mało kto jednak pamięta, że w 1936 Rydz został uhonorowany przez prezydenta Ignacego Mościckiego najwyższym odznaczeniem państwowym – Orderem Orła Białego, chociaż ten zaszczyt o wiele bardziej należał się innemu legioniście – o wiele inteligentniejszemu i lepiej wykształconemu pułkownikowi Ignacemu Matuszewskiemu, który w 1920, jako szef wprost fenomenalnie zorganizowanego wywiadu, był faktycznym ojcem zwycięstwa nad bolszewikami. Niemniej, warto o udekorowaniu Rydza przypomnieć, by uświadomić dzisiejszej społeczności, że na taki zaszczyt trzeba było kiedyś zasłużyć walką o niepodległość Polski i późniejszą obroną kraju przed bolszewicką nawałą. Dzisiaj zaś order ten wręcza się niekiedy za dosyć iluzoryczne zasługi, a z kolei przyznanie w latach dziewięćdziesiątych pewnemu 46-letniemu biskupowi stopnia generała brygady (a zaraz potem dywizji) Wojska Polskiego było po prostu zakpieniem z munduru oficerskiego, skoro ów ksiądz biskup bynajmniej nie przelewał krwi, tylko wódkę – jak przedstawiały to na zdjęciach złośliwe media.

Na najwyższe honory trzeba naprawdę zasłużyć, więc wcale mnie nie dziwi, że będąca w prostej linii spadkobierczynią tradycji legionowych piłkarska drużyna Legia Warszawa nie zasługuje obecnie na Ligę Mistrzów. Całe szczęście więc, że przynajmniej sam stadion przy Łazienkowskiej nadal godzien jest nosić imię marszałka Piłsudskiego i tak po prawdzie pozostaje w stolicy – obok zabytkowych budynków CIWF (obecnie Akademii Wychowania Fizycznego) najmilszą pamiątką po działalności wielkiego wodza. Inna sprawa, że – trawestując jego znane powiedzenie – można się domyślać, że futbolowym legionistom powiedziałby dzisiaj: „Wam kury szczać prowadzać, a nie piłkę nożną robić”.

W przeciwieństwie do wspomnianego wyżej Śmigłego-Rydza (początkowo Rydza-Śmigłego), który miał nader istotny udział w pierwszej wojnie światowej, wojnie z bolszewikami i wreszcie w drugiej światówce, my wciąż możemy się cieszyć życiem w czasach pokoju i w ostatnich dniach akurat nie mieliśmy większego problemu niż to, gdzie w Warszawie powinna się odbyć 15 sierpnia wojskowa defilada. Oczywiście, tak samo jak w 1939 najróżniejszej maści wodzowie zapewniali, że w obliczu spodziewanego ataku Niemiec jesteśmy „silni, zwarci, gotowi”, tak i teraz ględzono o potędze i pełnej gotowości Wojska Polskiego na niespodziewaną agresję z którejkolwiek strony, co można z pewnością między bajki włożyć. Bo całkiem trafnie ktoś niedawno zażartował, że przynajmniej jeszcze jeden Polak (nomina sunt odiosa) powinien dostać Pokojową Nagrodę Nobla – za rozbrojenie naszej armii.

O tym, gdzie byłoby w Warszawie najwłaściwsze miejsce na urządzanie parad wojskowych, pisał w poprzednim wydaniu „Passy” Lech Królikowski, zwracając uwagę, że w mieście robi się coraz ciaśniej, a o przestronności, jaką przed wojną dawało Pole Mokotowskie, zdążyliśmy już dawno zapomnieć. Mnie akurat lokalizacja wojskowego przemarszu jest całkowicie obojętna, skoro o wiele lepiej niż na żywo ogląda się marsz-paradę w telewizji. Z pewnym zażenowaniem natomiast śledziłem poprzedzającą Święto Wojska Polskiego dyskusję nad tym, czy Wisłostrada stanowi najwłaściwszy szlak defilady, chociaż nie tylko od strony logistycznej to zapewne lepsze miejsce niż dotychczasowa trasa – Aleje Ujazdowskie, jak na ironię, upamiętnione w 1939 triumfalnym przejazdem Adolfa Hitlera.

Trochę szkoda, że organizowana w setną rocznicę odzyskania przez Polskę samodzielnego bytu Wielka Defilada Niepodległości stała się przedmiotem podszytych politycznymi awersjami sporów – jakbyśmy chociaż w takim momencie nie mogli w zgodzie pospólnie świętować. Ale trudno się temu dziwić, jeśli się pamięta, że podobne spory wywoływał swego czasu akces Polski do Unii Europejskiej i wtedy też jedne partie były za, inne przeciw i nawet Kościół początkowo się wzdragał przed naszym włączeniem się do tej organizacji, obawiając się widać, że mu to utrudni rząd dusz. Do dzisiaj zresztą są tacy w kręgach rządowych, którzy wolą zawierzać Polskę Matce Boskiej Częstochowskiej niż Unii – bo z tą ostatnią, ku zdumieniu obywateli, drzemy koty.

Biorąc to wszystko pod uwagę, liczyłem po cichu, że – mimo tych wszystkich różnic – w dniu 15 sierpnia zdarzy się drugi Cud nad Wisłą i pozostający w nieustannej zwadzie rodacy jednak padną sobie w ramiona. Niestety, każdy z przedstawicieli poszczególnych obozów mógł mi tylko zakomunikować: umiesz liczyć, nie licz na mnie...

Wróć