Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Zmieniam tytuł cyklu

04-11-2015 20:47 | Autor: Andrzej Celiński
Kiedy w lutym 2011 roku zapukałem do redaktora Macieja Petruczenki z propozycją cotygodniowego felietonu, zaproponowałem Mu, żeby publikować je pod ogólnym tytułem „Mój reset”. Potem skróciłem o słówko „mój”. Nie dlatego, żeby nie były to moje teksty, lecz dlatego, że w ogóle chciałem skrócić te teksty. Wiadomo przecież, że mój, skoro podpisuję. Zostało więc: „Reset”. Wtedy nie używano jeszcze w publicystyce tego pojęcia przesadnie często. Właściwie w ogóle go nie używano. „Reset” wziął się z przeświadczenia, we mnie głęboko zakotwiczonego, że Polacy przegrywają niektóre swoje szanse, niekoniecznie tylko teraz, ale w wielkiej swojej historii, bo nasza kultura dostatecznie nie ceni takich postaw, jak: cierpliwość, konsekwencja, umiarkowanie, czy coś takiego, co potocznie określa się – serce gorące, ale głowa zimna.

Pisałem już prawie pięć lat temu, że w ostatniej ćwierci dwudziestego wieku trafiło się nam wyjątkowo przyjazne polskim aspiracjom okienko transferowe. Że okoliczności zewnętrzne, wsparte mądrością rozgrywania polskich spraw, mogą przynieść prawdziwą zmianę. Zmianę na lepsze. I albo te okienko wykorzystamy, albo wszystko zakończy się tym, co każdy chyba wykształcony Polak za Wyspiańskim kilka razy przynajmniej w życiu sam komuś miał ochotę wykrzyczeć: „miałeś chamie złoty róg…”.

Takich bowiem okoliczności zewnętrznych nie mieliśmy przynajmniej od połowy XVII wieku. Zamiast zabijać – rozmawialiśmy. Zamiast palić komitety (odwołując się do Jacka Kuronia) – organizowaliśmy się. Zamiast nienawidzić, próbowaliśmy rozumieć. Nie najlepiej z początku to nam szło, uczyliśmy się, wysyłaliśmy sygnały. Najważniejsze było, żeby  zrozumieć, że po przeciwnych stronach barykad są po prostu żywi ludzie, którzy myślą i czują, mają swoje talenty i ograniczenia i że bez dialogu i określenia jakiegoś minimum wspólnoty współczesna nam Polska nie osiągnie tego, co warte byłoby jej wielkiej historii.

Felieton zacząłem w lutym 2011. Już wtedy, pod koniec pierwszej kadencji rządów Platformy, ze świeżą wciąż pamięcią dwuletniej władzy Prawa i Sprawiedliwości, a także wspomnieniem przecież nie tak odległej epoki SLD. Było dla mnie jasne, że coś w tej naszej transformacji zgrzyta, że ona się jakby zatrzymała, że rośnie w Polsce nieufność i rozczarowanie, mimo wielkich pieniędzy z Unii i ewidentnej poprawy jakości życia większości. Dokuczliwie cisnęło się do głowy pytanie: „skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?”. Odpowiedziałem na to pytanie mniej więcej tak – owszem, Polska i Polacy są krajem i narodem wielkiego sukcesu, lecz jego fundamenty są kruche, bo polityka nie ma perspektywy, nie wie dokąd zmierza, jakiej chce Polski i jakiej Europy, że nie określa wyraźnie wielkich celów, a nawet nie jest ich ciekawa. Że zanika dialog. Media zajmują się duperelami.

Spory wzbudzane są często sztucznie i zamiast koncentrować się na realnych sprzecznościach interesów, uciekają w konflikty-symbole, dla których nie można znaleźć rozwiązania. Pisałem, że demokracja zamienia się w farsę, jest raczej teatrem niż rzeczywistością. Pisałem także, że w kraju „Solidarności” i solidarności, który wykarczował sobie drogę do wolności polityką budowania wspólnoty, zwyciężył duch korporacji. Nie tylko w odniesieniu do organizacji gospodarki, lecz i w kulturze życia publicznego. Dotyczy to także związków zawodowych i organizacji świata pracy. Pisałem o edukacji i o kulturze, że marnują wielki ludzki kapitał, nie uczą pracy zespołowej, odwagi i kreatywności. Konkludowałem, że to wszystko odbiera państwu i jego instytucjom zaufanie obywateli. Wnioski były oczywiste. Jeśli ten nasz wielki narodowy wysiłek minionych mniej więcej czterdziestu lat ma przynieść rzeczywistą zmianę musimy wypełnić pięć wielkich deficytów naszego życia zbiorowego. Są to: deficyt pomysłu na Polskę, deficyt demokracji, deficyt solidarności, deficyt kapitału ludzkiego i deficyt zaufania. Potem starałem się to wszystko jakoś uszczegóławiać, przekładać na propozycje konkretnych polityk. Niestety dość szybko porzuciłem to wszystko dla bieżącego, czasem złośliwego, komentarza.

RESET miał oznaczać filozofię politycznej zmiany. Nie burzyć wszystkiego wokół, nie wywracać, nie zaorywać, ale uważnie przyglądać się i zmieniać to, co uwiera. W nieustającym dialogu społecznym. System finansowania partii politycznych tak, aby je otworzyć na demokrację. Ordynacje wyborcze, specjalnie te do sejmików wojewódzkich, aby prawdziwi społecznicy mogli poza strukturami wielkich krajowych partii politycznych do nich być wybierani. System podatkowy tak, by z jednej strony stymulował i stabilizował przedsiębiorczość i rynek pracy, z drugiej zaś dawał podstawy dla rozsądnej polityki społecznej, edukacyjnej, kulturalnej, w dziedzinie zdrowia i bezpieczeństwa. Chodziło mi o skierowanie debaty publicznej na konkrety. Zastanawiałem się, jak zapewnić młodym mobilność w poszukiwaniu dobrego wykształcenia? Jak zwiększyć możliwości mieszkaniowe? Jak chronić przestrzeń publiczną przed dewastacją? Wszystko w ramach filozofii oświeconego umiarkowania. Mądrzejszy o wiedzę o wynikach wyborów zamierzam wrócić do pierwotnego pomysłu na ten felieton. Mniej bieżącego komentarza, więcej prawdziwej polityki, czyli pomysłów na to, jak naprawiać to, co naprawy wymaga. Konkretnie. W ściśle określonych dziedzinach. W finansowaniu uniwersytetów, w kulturze, w przestrzeni publicznej, w mieszkalnictwie. Już nie RESET. Sprawy poszły za daleko. Ja sam chcę trochę zdystansować się od polityki. Takiej, jaka na co dzień prezentowana jest w mediach. Już nie przejmuję się tym, kto kogo i dlaczego? Szkoda czasu na personalia, tym bardziej, że już to w niczym ode mnie ani od Was, drodzy czytelnicy, nie zależne. Natomiast zawsze warto myśleć. Warto chcieć. Warto coś zmienić na lepsze. Tak naprawdę, tytuł całości powinien być: „WARTO”.

A przy okazji chcę najserdeczniej podziękować ludziom, którzy na moją kandydaturę oddali swój głos. To prawie 65 tysięcy wyborców. 55 miejsce, jak idzie o liczbę, pośród wszystkich kandydatów do stumiejscowego Senatu. Więcej o 5 tysięcy niż cztery lata temu. Sympatyczniej, mimo że i wtedy nie mogłem się skarżyć. Na Ursynowie 27.53%! Jak na takiego gościa, jak ja, poza wielkimi partiami i w ogóle słabo partyjnego, to naprawdę wielka rzecz! Zwłaszcza, że jak wiecie, ja się nikomu nie podlizuję, nie udaję innego niż jestem, nie zawsze mówię to, co ludzie chcieliby usłyszeć. Jak na polityka, to jestem trudny człowiek. Osobny. Trochę jak odyniec. Tym bardziej więc Wam dziękuję. Jestem po prostu wzruszony. Osobne podziękowania dla Redaktora. Spieszę Go jednak pocieszyć. Nie ma kategorii „najuczciwszy”. Uczciwość nie jest cechą stopniowalną. A na lewicy jest trochę uczciwych ludzi. Więcej niż niejednemu się wydaje.

Wróć