Ponieważ w redakcji „Passy” nie mamy specjalisty w kwestiach ekonomicznych, z wielkim zaciekawieniem spróbowaliśmy wypytać po części w tak ważnych sprawach dyplomowanego specjalistę – profesora Grzegorza Kołodkę, który w lapidarnej formie wykłada swoje poglądy na stronie 7. Profesor Kołodko akurat - chociaż wywodzi się z tej samej epoki i tej samej uczelni (SGPiS - SGH), co jego kolega po fachu Leszek Balcerowicz, ocenia jednak dzisiejszą rzeczywistość w odrębny sposób. A znajomości rzeczy na pewno nie można mu odmówić. Wiadomo skądinąd, że Balcerowicza oczarował neoliberalizm, a Kołodkę nie. Zapewne dlatego temu drugiemu przychodzi oceniać polską gospodarkę wedle cokolwiek odmiennych kryteriów i ten były wicepremier stwierdza, iż jej obecny stan nie jest zły. A skoro mówi to ekonomista w najmniejszym nawet stopniu niezwiązany z obozem władzy, to chyba można mu wierzyć?
Grzegorz Kołodko, zatrudniony teraz w Akademii Leona Koźmińskiego, swego czasu wykładał m. in. na Uniwersytecie Yale, na UCLA (University California Los Angeles) i na Uniwersytecie Illinois. Jest człowiekiem, który poznał blisko 200 krajów i – co ciekawe – napisał 50 książek oraz ukończył 50 biegów maratońskich. Odczuł na własnej skórze, czym jest gospodarka w warunkach tzw. nominalnego socjalizmu, a czym wolny rynek w jego najróżniejszych postaciach. Rozpisuję się tak o naszym sąsiedzie z pobliskiej Lesznowoli, bo dziś warto wiedzieć, kto jest naprawdę ekspertem w określonej specjalności, a kto dyletantem, któremu – mimo to – państwo polskie powierza wykonanie fachowych zadań i, co gorsza, przeznacza na to miliony złotych. Jeśli prezydent Andrzej Duda albo premier Mateusz Morawiecki, a szczególnie wicepremier Jarosław Kaczyński zapytaliby, kogo w tym ostatnim wypadku mam na myśli, to powiem wprost: Antoniego Macierewicza, ignoranta na niwie wypadków lotniczych, który w skali wielu lat zmarnował kupę czasu i kupę pieniędzy (państwowych, niestety) na „badanie” katastrofy smoleńskiej 2010 i w efekcie - na stworzenie z niej żenującej tragifarsy. Nawet najżyczliwsi początkowo mocodawcy pana M. teraz najwyraźniej go się wstydzą. I jakoś nikt z nich nie zapewnia już, że w rezultacie wytężonej pracy, jaką wykonali Macierewicz i spółka, dochodzimy stopniowo do prawdy o katastrofie i lada dzień będzie można tę prawdę opinii publicznej przedstawić. Bo zamiast raportu końcowego serwuje nam się niemające nic wspólnego z logiką filmy. Tymczasem fachowy raport, firmowany autorytetem autentycznego specjalisty Macieja Laska, samozwańczy fachowiec Antoni kazał jakby wrzucić do kosza. I wbrew temu, cośmy mogli wysłuchać z nagrań czarnej skrzynki, ktoś nadal chce nam wmówić, że przyziemienie rządowego tupolewa pod Smoleńskiem to nie był wypadek, lecz zamach.
No cóż, na razie możemy mówić o zamachu, ale na zdrowy rozsądek. A w podobnym sensie wypada potraktować wynurzenia jednego z całkiem ciekawych publicystów, który nieoczekiwanie ogłosił, że tych przedstawicieli Polski, którzy się skarżą na nasze państwo w agendach Unii Europejskiej, należy otwarcie nazywać donosicielami i zdrajcami na miarę skompromitowanych przed laty targowiczan. Publicysta ten stoi murem za obecną władzą RP i broni dzisiejszych prominentów, ale chyba zapomniał, że całkiem niedawno takimi „skarżypytami”, a nawet otwartymi przeciwnikami byli właśnie jego polityczni ulubieńcy. Tym, którzy usiłują bronić przed jawnymi wypaczeniami systemu prawa w Polsce, ów publicysta zarzuca, o dziwo – brak instynktu państwowego. A czy miała ten instynkt premier Beata Szydło, gdy dwa lata temu głosowała przeciwko ponownemu wyborowi Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej? Nawet zaprzyjaźniony z pisowskim rządem RP węgierski premier Viktor Orban udzielił Tuskowi poparcia, podobnie jak zdecydowana większość elektorów - i szefowa naszego rządu musiała pogodzić się z porażką 1:27.
Prawda jest niewątpliwie pojęciem dla wielu osób nader rozciągliwym. Wspomnianemu premierowi Morawieckiemu nie tylko przeciwnicy polityczni, lecz również sąd udowodnił, że się z nią mija w swoich wypowiedziach. Ostatnio prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski zarzuca rządowi Morawieckiego, iż - mimo dramatycznej sytuacji związanej z pandemią koronawirusa - lekceważy wysiłki stołecznego samorządu, pragnącego pomóc w jej zwalczeniu. Chodzi o to, że Warszawa - zgodnie z umową - przystąpiła do zorganizowania 13 punktów masowych szczepień, by ostatecznie zaproponowano miastu najwyżej cztery. Początkowo było nawet gorzej. Jak powiedział Trzaskowski w wywiadzie dla Onetu - „więc organizujemy w Warszawie 13 punktów, zaczynamy kupować lodówki, rekrutować ludzi, tworzyć własny system rejestracyjny, po czym premier wychodzi na konferencję i oznajmia nam, że będzie tylko jeden punkt pilotażowy…”. O co zatem tu chodzi? Czyżby jeszcze raz rząd chciał za wszelką cenę udowodnić, że na czele samorządu warszawskiego stoi nieudacznik? A może Morawiecki już kompletnie zapomniał, jak samochwalczo opowiadał o tym, że koronawirus został w Polsce zwalczony, by potem bynajmniej za to łgarstwo nie przeprosić?
Zastanawia mnie wobec tego, jakim cudem wytrawnemu i dobrze zaznajomionemu z prawem publicyście przychodzi nagle do głowy, by nazwać kogoś zdrajcą tylko dlatego, że ten ktoś nie jest jego politycznym idolem? I kto tym zdrajcą naprawdę jest.