Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Zaryzykowali cały majątek i życie

06-04-2022 21:29 | Autor: Maciej Petruczenko
To była drogą przez mękę, a niepewność przedostania się do Polski – ogromna. Będący tuż po pięćdziesiątce Jewgienij (Żenia) D. i jego 43-letnia żona Anna D. dotarli jednak w końcu do nas szczęśliwie wraz z dwoma kilkunastoletnimi synami i wynajęli chwilowe lokum na Ursynowie. Jako polityczni uchodźcy poprosili w Polsce o azyl, ponieważ nie czuli się bezpiecznie w ojczyźnie.

Jewgienij, urodzony na Sachalinie, był świetnie zarabiającym menedżerem IT w jednym z moskiewskich banków. Anna prowadziła prywatny biznes internetowy, polegający na zbieraniu chętnych do uczenia się języków obcych. Decydując się na emigrację, wybrali Polskę jako kraj docelowy, ponieważ Jewgienij bywał już w naszym kraju, będąc zagorzałym wodniakiem. Od wielu lat przyjaźnił się z mającym również żeglarskie hobby Janem Okuliczem, dawnym dziennikarzem tygodnika „Sportowiec”, a potem dyrektorem medialnym Toyoty. Poznali się kiedyś na Węgrzech, uczestnicząc w regatach weteranów, żeglujących na Finnie.

– Dzięki Janowi zyskaliśmy wsparcie w pierwszych dniach pobytu w Warszawie, jakże ważnych dla takich jak my. Przed nami jeszcze dużo przeszkód, ale czujemy się w Polsce dobrze, choćby dlatego, że nie grozi nam niebezpieczeństwo – podkreśla niedawny bankowiec.

– Prezydent Władymir Putin postanowił podbić wolny kraj, jakim jest Ukraina, zaczynając działania na skalę niespotykaną od czasów drugiej wojny światowej. To po prostu brudna agresja, chociaż w Rosji nie wolno tego nazywać wojną, bo można być za to posadzonym na 15 lat – stwierdza Anna. – W tej sytuacji my nie mogliśmy udawać, iż nie widzimy, co się naprawdę dzieje. Dla nas jest rzeczą ważną, żeby wojnę nazywać wojną i wypowiedzieć nasz pogląd, iż wykonywane akcje są przestępstwem. Inaczej, nie moglibyśmy sobie spojrzeć w twarz. Z tego powodu zdecydowaliśmy się na pikiety w centralnych miejscach Moskwy, trzymając w rękach plansze z napisem „Niet wojnie!” Każde z nas stawało oddzielnie, ponieważ w tym czasie prawo pozwalało na jednoosobowe pikietowanie, bez jakichkolwiek zgromadzeń. Pikietując na reprezentacyjnym Twerskim Prospekcie, mogliśmy, niestety, zauważyć jak działa putinowska propaganda. Chciałam przedstawiać planszę ludziom tak, żeby im spojrzeć prosto w oczy. Okazało się jednak, że napis interesuje najwyżej około 10 procent przechodzących, dających mi znać, że się ze mną zgadzają. Pozostali po prostu odwracali wzrok albo mijali mnie obojętnie. No cóż, Rosjanie są dzisiaj wystraszeni. Gdy stałam z planszą, zaraz pojawili się dwaj podpici prowokatorzy, przedstawiający się jako mieszkańcy Krymu. Ich celem było stworzenie sytuacji, w której może interweniować policja. I ona, rzeczywiście, bardzo szybko włączyła się w naszą rozmowę. I mnie, i Żenię aresztowali w dwu różnych miejscach, ale oboje trafiliśmy dziwnym trafem na ten sam posterunek, spotkawszy się w jednej sali z innymi zatrzymanymi, między innymi za to, że ktoś miał na torbie wizerunek gołąbka pokoju. Trzymali nas długo, z początku uniemożliwiając przybycie naszego adwokata. Jednocześnie ceregielili się ze sporządzeniem danych nam do podpisania protokołów zeznań. W oczywisty sposób usiłowali nas zmusić do podpisania treści, jakie z naszych ust w ogóle nie padły. Najwidoczniej dostali odgórnie jakieś pasujące rządowi gotowce.

Żenia miał 25 marca urodziny i już dużo wcześniej załatwiliśmy wizę schengeńską do Grecji, żeby tam godnie uczcić jego święto. Jednakże wybuch wojny zasadniczo zmienił nasze plany. Zrozumieliśmy, że naszego 18-letniego syna Jegora mogą wziąć do wojska i najprawdopodobniej poślą na tę przestępczą wojnę w Ukrainie. A z tym nie moglibyśmy się pogodzić. Poza tym zdawaliśmy sobie sprawę, iż nasze opozycyjne refleksje łatwo znaleźć an Facebooku i że prędzej czy później przyjdzie po nas policja, Jegora skierują do armii, a nas posadzą. Zresztą, przyszło już wezwanie do sądu w związku z naszymi protestami na ulicach. W tej sytuacji wybraliśmy z kont bankowych, co tylko się dało, by wyruszyć w nieznane. Przez Baku, dokąd jeszcze latały samoloty, dotarliśmy do Stambułu. Tam po dłuższym pobycie w okropnych warunkach doczekaliśmy kolejnej schengeńskiej wizy i polecieliśmy do Polski – opowiada Anna, podkreślając, że los emigrantów z Rosji niełatwy, choćby dlatego, iż są komplikacje z formalnościami oraz niepewność, co się w przyszłości z nimi zdarzy.

– Chciałabym jeszcze dodać, że wraz z Żenią uczestniczyliśmy w antyrządowych protestach ulicznych już w latach poprzednich. Tak jak Białorusini w Mińsku. Dla nich protesty źle się skończyły. Tak samo jest teraz w Rosji. Buldożer autorytarnej władzy rozwala społeczeństwo i tu, i tam. Tymczasem środowisko naszych przyjaciół zdążyło się podzielić, a na postawę wielu z nich wyraźny wpływ ma rządowa propaganda.

Dziś naszym największym pragnieniem jest to, żeby wojna jak najszybciej się skończyła i żeby ukraińscy uchodźcy mogli wrócić do domu. Nasz powrót natomiast będzie możliwy tylko wtedy, gdy obecny reżim w Rosji upadnie. Na razie jednak, jedyną rzeczą, jaką można w tym celu zrobić, jest mówienie prawdy o tym, co się dzieje w Ukrainie – konkluduje swoją wypowiedź Anna.

Jak widać, nie jest tak, iż wszyscy „ruscy” są źli. Mam zatem nadzieję, że w Polsce państwo D. znajdą identyczne zrozumienie, jak cierpiący teraz w więzieniu najbardziej znany opozycjonista rosyjski Aleksiej Nawalny. I że wzorem Adama Mickiewicza potrafimy wyciągnąć rękę „do przyjaciół Moskali”. Prawdziwych przyjaciół.

Wróć