Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Za zdrowie pań pijemy i śpiewamy!

18-09-2019 22:03 | Autor: Mirosław Miroński
Edward Hulewicz jest ikoną, żywą legendą polskiej muzyki rozrywkowej. Od lat 60. był stale obecny na estradach krajowych, jak też za granicą, w tym za oceanem. Wciąż aktywny zawodowo i społecznie, angażuje się w wydarzenia artystyczne, nagrywa płyty, śpiewa. Rozmowa z nim to nie tylko przyjemność, ale też porcja informacji poszerzających wiedzę o tym, jak kształtowała się nasza scena muzyczna. Od lat mieszka na Ursynowie, tutaj też tworzy kolejne projekty.

MIROSŁAW MIROŃSKI: Co spowodowało, że zainteresował się Pan muzyką? Czy wpłynęła na to fala rocka, która w latach 60. dotarła do Polski?

EDWARD HULEWICZ: Muzyka w moim domu była obecna od wczesnego dzieciństwa. Ojciec był skrzypkiem, a więc często grał, a ja jako kilkuletni brzdąc w takich chwilach albo drętwiałem wsłuchany z otwartymi ustami, albo podskakiwałem i kręciłem się w takt muzyki. Wywoływało to ogólną wesołość i przez to, ojcowe granie zyskiwało większą akceptację, tym bardziej, że mogłem słuchać tego godzinami. Dreptałem w kółko, słabiutkim głosikiem wtórowałem ojcu. „Na-na, na-na, na-na”, to był mój ulubiony walc, od tego mojego nazywania już takim pozostał, choć miał swoją nazwę.

– Tata, „na-na” – wołałem i ciągnąłem ojca za nogawkę. Kiedy przychodził z pracy – tata „na-na”. Były to jedne z moich pierwszych słów. Tak budziła się we mnie tęsknota do muzyki, we wczesnym, jakże szczęśliwym dzieciństwie. Dzięki tej ojcowej muzyce otwierały się przede mną krainy niezrozumiałych dla mnie, nowych, fascynujących przeżyć, budzących jakąś tęsknotę, jakiś nieuświadomiony żal. Zrozumiałem to wiele lat potem, kiedy próbowałem to uczucie zanalizować. Zatem talent muzyczny (jakikolwiek mam) zawdzięczam ojcu, a fascynację muzyką jego graniu. Ojciec zapisał mnie do szkoły muzycznej, a prywatnie na kształcenie głosu w kierunku śpiewu klasycznego. W swojej działalności koncertowej nieśmiało przemycam choćby jeden utwór z obszarów tej muzyki. Nagrałem nawet singiel pt. „Edward Hulewicz Klasycznie”, dedykując go ojcu.

Jak wspomina Pan pobyt w Czechosłowacji oraz koncerty w klubie studenckim „Żak”? Co skłoniło Pana do zajęcia się muzyką rockową po powrocie do kraju?

Na naszych koncertach w Czechosłowacji działy się sceny dantejskie. Doświadczyliśmy niemal wszystkiego, co pokazywano na filmach o Beatlesach. Po koncertach zdemolowane sale, rozbite krzesła, interwencja policji, uciekaliśmy tylnym wyjściem. Powtarzało się to po każdym koncercie. Siedzieliśmy w hotelach, bo strach było wyjść na ulicę. W restauracjach na obiadach czy kolacji obecni witali nas brawami. Zatrudniliśmy jakąś tancerkę, ja wymyśliłem nowy rockowy taniec i prezentowałem go wraz z nią na scenie. Zdarzały się komiczne sceny, kiedy nieostrożnie wybrawszy się do miasta, oblegany przez tłum, musiałem uczyć ich tańca na środku placu. To był zwariowany czas…

Po przyjeździe do Gdańska odnalazłem legendarny, kultowy Klub Studentów Wybrzeża „Żak”. Szybko się tam zadomowiłem i spędzałem w nim większość wolnego czasu. Był to klub z tradycjami. Swego czasu działali w nim m. in.: Zbyszek Cybulski, Bogumił Kobiela, Jacek Fedorowicz. Potem odkryłem „Rudego Kota”, klub jazzowy, więc udzielałem się artystycznie na przemian i tu, i tam. Pamiętam, że bardzo przeżyłem koncert Rhythm and Blues. Wymachiwałem marynarką – co było obowiązującą formą okazywania największego zadowolenia. Był to okres piekielnego wrzasku na koncertach, spazmatycznego pisku dziewcząt i wielu podobnych efektów. Cała ta euforia zawładnęła mną z chwilą pojawienia się w Polsce rock’n’rolla i oto odkryłem dla siebie nową formę wyrażania muzyki.

Sprawia Pan wrażenie osoby solidnej, a to był czas, kiedy wszystko traktowało się dość lekko…

Pamiętam pewien epizod z moich praktyk studenckich, które odbywałem w jakiejś szkole średniej. Gdy obładowany książkami, mapami, dziennikami, skryptami etc. szedłem na lekcję, którą miałem prowadzić, spotkałem idącego korytarzem starego nauczyciela zmierzającego na swoją lekcję jedynie z małym dzienniczkiem. Kurtuazyjnie zagadnąłem go komplementem: – Pan, panie profesorze, pewnie wszystko to, co ja tu dźwigam pod pachami, ma w głowie? A on na to: – Znacznie niżej, drogi kolego, znacznie niżej.

Dowcipny jegomość z tego nauczyciela. Może i jemu udzieliła się rock’n’rollowa euforia, choć to chyba nie najlepiej dla uczniów…Wróćmy jednak do pana kariery. Pan z pewnością traktował swoje zainteresowanie muzyką bardziej serio. Na początku dał się Pan poznać jako żywiołowy wokalista, lider zespołu Tarpany. Znany przebój z tamtego okresu „Siała baba mak”, do której muzykę i tekst napisał Pan sam, na długo zapadł w świadomości słuchaczy. Czy jego popularność zadecydowała o Pana przyszłej karierze?

Powiem troszkę więcej, jak w ogóle doszło do powstania zespołu Tarpany, bo to był dla mnie bardzo ciekawy okres. Po przyjeździe z Czechosłowacji postanowiliśmy pograć w Karpaczu w ekskluzywnym lokalu Biały Jar. Zjeżdżały tu gwiazdy filmu, estrady, radia i telewizji. Nie z naszego powodu oczywiście, ale dlatego, że przyjeżdżały do tego kurortu od lat. Już nie pamiętam, czy red. Janusz Hojan z RTV z Poznania do Karpacza zabłądził i nas dostrzegł, czy stugębna plotka bywalców z artystycznego środowiska doniosła mu o nas, krótko mówiąc, otrzymaliśmy propozycję współpracy z Radiem i Telewizją Poznań. Parnas wydał nam się w zasięgu ręki, błyskawicznie załatwiliśmy zastępstwo, ściślej Estrada Szczecińska użyczyła nam na tę okoliczność znaną już w jakimś stopniu grupę młodzieżową Temperamenty z solistką Marianną Wróblewską.

Zjeżdżamy zatem do Poznania w lutym Roku Pańskiego 1965. Miasto o świcie powitało nas twarzami naszych fanów. Sprzęt poupychaliśmy po różnych domach i popędziliśmy do Radia na spotkanie z panem redaktorem Hojanem. Rozmowa była długa, męcząca i nieprzyjemna. Żadnych obietnic, ani taryfy ulgowej, wszystko zależy od nas. Czy zdołamy pokonać wysoko postawioną poprzeczkę? Czy nadajemy się na zawodowy zespół radiowy? Czy potrafimy ciężko pracować i czy uda nam się w krótkim czasie opracować program zasługujący na nagranie w radiu? Jeśli nie spełnimy choć jednego z tych warunków, wynocha. Stawka była wysoka, mieliśmy wiele do stracenia. Musieliśmy ciężko pracować. Stworzono nam znakomite, warunki. Rezerwowe studio było do naszej wyłącznej dyspozycji, biblioteka muzyczna, taśmoteka i archiwum nagrań też. Naszym opiekunem muzycznym, mentorem i doradcą był mistrz Jerzy Milian, światowej sławy jazzman i multiinstrumentalista. Oto złapaliśmy Pana Boga za nogi.

Czy to oznaczało poprawę statusu materialnego?

Nie, nasze warunki bytowe niestety nie interesowały naszych pracodawców. Były więcej niż podłe i powoli zaczął zaglądać nam głód w oczy, a oglądać się na samarytańską litość tubylców ani nie wypadało, ani honor nam na to nie pozwalał. Wtedy naprawdę głodowałem. Minął jeszcze jakiś czas, zanim zacząłem zarabiać tyle, by pozwolić sobie na wynajęcie skromnego pokoju, jednak nie tyle, żeby wystarczyło na jedzenie. Prawie zawsze zdarzało mi się śpiewać na koncertach „w duecie” z burczącym z głodu brzuchem. Nikomu z widzów nie przychodziło do głowy, że ten roztańczony, roześmiany i na oko najszczęśliwszy z ludzi, jest po prostu głodny. A już na wielką ironię zakrawa fakt, że za czas jakiś, kiedy moje piosenki wykreowały mnie na małą jeszcze, ale już gwiazdkę, kiedy rozpoznawano mnie na ulicy, proszono o autografy, wszystko to nie zmieniło mojej sytuacji materialnej. Dalej byłem biedny, niedożywiony, ubogi, choć na pierwszy rzut oka efektownie ubrany…

Nie zniechęciło to Pana? Co było dalej z tym nagraniem?

Codzienna harówka w rezerwowym studio zaczynała przynosić efekty. Szanowny pan redaktor muzyczny Janusz Hojan i kierownik literacki Radia, poeta w jednej osobie pan Stanisław Kamiński, oraz nasz opiekun artystyczny pan Jerzy Milian uznali, że jeden z opracowywanych przez nas utworów już nadaje się do nagrania. Było to całkowicie moje dzieło, bo i muzyka i tekst, a nosiło nazwę „Siała baba mak”. Po nagraniu piosenka natychmiast stała się wielkim przebojem. Nie było odwrotu, świat wydał mi się gotowy do zawojowania.

Jaki wpływ na Pana wywarła współpraca z członkami zespołu, zwłaszcza z Haliną Frąckowiak i Haliną Żytkowiak?

Mojego pierwszego nagrania w poważnym studiu radiowym nigdy nie zapomnę. Przestrach – to zbyt nieprecyzyjne określenie, panika, szczękościsk i wszystko to, co raczej nie pomaga w tym dziele – były wtedy moim udziałem. Zostało mi ono na wiele lat potem w mojej pracy już profesjonalnej – tak widocznie było silne. A do pokonania tego nie tylko nie przyczynił się, ale wręcz pogłębiał z sadystyczną satysfakcją, reżyser dźwięku pan Zenon A., nerwowy, krzykliwy, kłótliwy i niesympatyczny człowiek. Podejrzewam, że równie jak my on też był przerażony. Stary, zasiedziały „nagrywacz” (tak go nazywaliśmy, bo nie zasługiwał na miano reżysera dźwięku) przyzwyczajony przez lata do nagrywania ówczesnej szepcząco-stękającej miejscowej gwiazdy W.D., tu raptem zmuszony został do nagrywania kapeli rockowej i po prostu nie umiał tego robić.

Wrócę do pytania – jak układało się z Panu z zespołem?

Zacznę może od bardziej spektakularnej współpracy z artystami zza tzw. „żelaznej kurtyny”. Jednym z zespołów, któremu w tamtym czasie udało się jakoś przekroczyć tę „kurtynę”, był zespół francuski Le Reflets. W Poznaniu Tarpany zagrały z nim wspólny koncert jako suport. Bardzo się spodobał Francuzom, którzy zaproponowali, abyśmy powtórzyli ten koncert w innych większych miastach w Polsce. Dla uatrakcyjnienia wymyśliliśmy formę takiego międzynarodowego meczu. Z dotychczasowego tournée po salach koncertowych przerodziło się to w wielką turę po stadionach w większych miastach. Nie miało to więc formy autentycznego konkursu, choć publiczność brała to na serio i wiadomo było kto zwyciężał. Tym bardziej, że graliśmy na najwyższej klasy sprzęcie Francuzów, o którym wcześniej mogliśmy tylko pomarzyć.

Z czasem do zespołu dołączyły dwie wspomniane poznanianki – Haliny Frąckowiak i Żytkowiak. Pierwsza z nich skończyła właśnie współpracę z gdańskimi „Tonami”, a druga skończyła ogólniak. Obydwie wspaniałe, niezwykle utalentowane o pięknych, charakterystycznych głosach. Początkowo śpiewały chórki, a z czasem zaczęły występować jako solistki. Oczywiście, miało to wpływ na poziom i urozmaicenie repertuaru zespołu, po którego rozpadnięciu Halina Frąckowiak przeszła do grupy „ABC” jako Sonia Sulin, a Halina Żytkowiak utworzyła dość popularną potem żeńską grupę „Amazonki”, a po ich rozpadzie, związała się na jakiś czas z zespołem „Trubadurzy”, po czym wyjechała na stałe do USA, gdzie po paru latach zmarła. Z Halinką Frąckowiak przyjaźnię się do dziś i utrzymuję z nią stały kontakt.

Każdy artysta przechodzi w swojej karierze różne metamorfozy. Zmienia się sam, zmieniają się też gusta odbiorców. Dochodzą kolejne pokolenia… Jak było w Pana przypadku? Czy potrafiłby Pan wymienić punkty zwrotne w swojej karierze, które wywarły na Pana znaczący wpływ?

W tamtych lata zawód artysty wymagał bycia omnibusem skupiającym w sobie różne zawody, powinności i talenty: organizatora, menażera, impresaria, reżysera, specjalisty od wizerunku, kostiumologa, konsultanta od emisji głosu, doboru repertuaru, kompozytora, autora tekstów – to wszystko, co w postaci świty takich fachowców towarzyszy dzisiejszym gwiazdom.

Dawniej pojęcie „impresario” nie istniało. Artyści zmuszeni byli opłacać takich ludzi, bo w przeciwnym wypadku artysta sam byłby zmuszony jeździć po terenie i organizować sobie koncerty. To tylko jeden z bezsensów tamtego ustroju. Konieczność zmusiła nas do płacenia osławionych haraczy na rzecz organizatora, które w zależności od ekipy, wynosiły od 10 do 20 procent honorariów wykonawcy. Wszyscy o tym wiedzieli, łącznie z władzami, ba, godzili się na to, obłudnie nie dostrzegając bezprawności takiego procederu, uznając, że nie ma sprawy. Nie potrafię do dziś zrozumieć, dlaczego nie dopuszczono do uchwalenia odpowiednich przepisów regulujących ten stan rzeczy. Jedyne, czym można to tłumaczyć, to niechęć władzy ludowej do powielania zachodnich, kapitalistycznych wzorów.

Tak, to utrudniało życie artystom, nie tylko muzykom…

Inny kłopot, to coroczna wpłata do wydziału finansowego kilkudziesięciu tysięcy złotych, tzw. domiaru, czyli bicza na tego, kto śmiał zarabiać więcej, niż ustaliła to partia. Jeden z idiotycznych wymysłów ustroju tzw. Urawniłowki. Socjalistyczne prawo regulowało „wyskoki” tych, którzy chcieliby być nieco bogatsi od klasy robotniczej. Jeśli już ktoś miał możliwości zarobić więcej, powinien był dzielić się z władzą.

Dziś oczywiście jest zupełnie inaczej. A w ogóle to ja teraz jestem na takim etapie życia prywatnego i zawodowego, że właściwie niczego nie muszę, robię tylko to, co sprawia mi przyjemność. Nawet karkołomna – być może – dla innych zmiana repertuaru z muzyki dotąd uprawianej – jak to kiedyś powiedział klasyk: „lekkiej, łatwej i przyjemnej”, na klasyczną nie jest dla mnie problemem. A muzyka tzw. środka to jeden z etapów w mojej pracy. Lubię eksperymentować w różnych gatunkach muzyki jakby ewoluując od rockmana do wykonawcy repertuaru klasycznego. Po drodze zdarzały się także takie gatunki jak rap („To już przyszło lato”).

A rock?

Rock to nie tylko muzyka, to filozofia, mentalność i obowiązkowy styl bycia z jego słabościami, ułomnościami z używkami włącznie. I nieważne, w jakim to się dzieje systemie politycznym. Wziąć tylko trzeba pod uwagę to, w jakim my wtedy żyliśmy systemie. I jakkolwiek balangi były, nie miało się to jednak nijak do ekscesów, jakie wyprawiają dzisiejsi muzycy zespołów rockowych. O pokazaniu ze sceny gołego tyłka prezydentowi mowy nie było, to dopiero pieśń przyszłości. Władza ludowa potrafiła zapanować nad rozbrykaną młodzieżą mojego pokolenia, miała swoje sposoby, niejednokrotnie pomagali jej aktywiści na różnych kierowniczych stanowiskach, także w hotelach.

W czerwcu tego roku nagrał Pan kolejny hit „Salsa Corazon”, wraz z bardzo interesującym teledyskiem cieszącym się dużą popularnością. Był on prezentowany przez Marka Sierockiego w Teleexpressie, także w I Programie Polskiego Radia w Muzycznej Jedynce Marii Szabłowskiej. Czy możemy go usłyszeć podczas koncertu, na żywo?

Naturalnie że tak. Lubię to moje najmłodsze dziecko – w sensie wykonawczym oczywiście, bo muzykę skomponował Marcin Nierubiec, a tekst napisała znakomita poetka i autorka tekstów Grażyna Orlińska, mająca zresztą na swoim koncie już wiele przebojów jak choćby „Chałupy Welcome To” Zbyszka Wodeckiego, czy „Baw się lalkami” Andrzeja Zauchy. Ciekawie na ten temat napisał grający w teledysku rolę mojego bodyguarda Andrzej Zbrożek.

Wiem skądinąd, że zdaniem Zbrożka „Salsa Corazon” robi furorę, bo autorka tekstu Grażyna Orliński i autor muzyki Marcin Nierubiec znakomicie wyczuli latynoski charakter, podobnie jak Kinga Malewska, która przygotowała choreografię. A Zbrożek wie, co mówi, bo 25 lat mieszkał w Ameryce Południowej.

Corazon – po hiszpańsku znaczy serce i i my włożyliśmy w ten utwór wiele serca.

Wróć