Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Z mocnych w pysku nie ma zysku

18-05-2016 22:08 | Autor: Maciej Petruczenko
W politycznym zamieszaniu, jakie mamy obecnie w kraju, partia dyktująca wszystkim warunki często odwołuje się do wydarzeń historycznych, starając się upamiętnić zasługi niedocenianych dotychczas bohaterów. Jakoś cicho było jednak w rządowych i prorządowych wystąpieniach na temat przewrotu majowego 1926, którego 90. rocznica minęła kilka dni temu.

Zamachu stanu dokonał wtedy najprawdziwszy bohater narodowy, nawykły do działań rewolucyjnych Józef Piłsudski, który wprawdzie sześć lat wcześniej zasłużył się wiekopomnie, odpierając bolszewicki najazd na Polskę, ale nie bardzo mógł się pogodzić z normalnym trybem działania państwa demokratycznego. Tym bardziej, że w warunkach rozwrzeszczanej „sejmokracji” gospodarka leżała martwym bykiem, a towarzysze broni twórcy Legionów zostali odsunięci na bok.

W dniach 12-15 maja 1926 z inspiracji Piłsudskiego jeden żołnierz polski strzelał do drugiego żołnierza polskiego, a do ulicznych walk w Warszawie włączyli się również – po cichu uzbrojeni – zwyczajni bandyci. Wedle oficjalnych danych, zamach przyniósł 379 śmiertelnych ofiar. Premier Wincenty Witos i prezydent Stanisław Wojciechowski wykorzystali najnowocześniejszy naówczas wynalazek techniki i uciekli „aeroplanami” do Poznania (dał nam przykład Bonaparte, jak uciekać mamy?). Ta dobra tradycja spieprzania gdzie się da utrzymała się, jak wiadomo, do września 1939 roku, gdy w obliczu nawały niemieckiej i sowieckiej umknęli w popłochu do Rumunii prezydent Ignacy Mościcki, premier Felicjan Sławoj Składkowski, a obok nich nawet sam wódz naczelny Edward Śmigły-Rydz pozwolił sobie śmignąć w bezpieczne miejsce za granicą.

Historycy już ładnych parę lat temu skakali sobie do oczu, gdy zaczęto porównywać przewrót majowy 1926 ze stanem wojennym, wprowadzonym w grudniu 1981 przez generała Wojciecha Jaruzelskiego. W końcu w obu wypadkach przetrącono kręgosłup państwa mniej lub bardziej demokratycznego, złamano prawo, tyle że w odróżnieniu od dowódców związanym z Piłsudskim – ani Jaruzelski, ani współdziałający z nim generałowie nie wydali oficjalnego rozkazu strzelania do rodaków, więc w porównaniu z majem 1926 śmiertelnych ofiar prawie nie było – wyjąwszy 9 górników z Wujka, których zastrzelili pacyfikujący kopalnię zomowcy, oraz tych przeciwników reżimu PRL, których dosięgły podstępne działania esbeckie.

Dziś coraz większa liczba komentatorów wskazuje na prowadzące – ich zdaniem – do totalitaryzmu poczynania prezesa Prawa i Sprawiedliwości – Jarosława Kaczyńskiego. Na razie przedstawiciele tej partii podkreślają, że wciąż mamy w Polsce demokrację, ponieważ nie strzela się do uczestników antyrządowych protestów, ale obawy zaczynają narastać w związku z tworzeniem formacji obrony terytorialnej, która – jak twierdzą defetyści – może być użyta do tłumienia społecznego oporu przeciwko władzy. Po zamachu majowym nastąpił – jak wiadomo – okres „sanacji”, czyli uzdrawiania państwa i podobną sanację mamy obecnie pod hasłem „dobrej zmiany”, wprowadzanej przez PiS po wyborach z października ubiegłego roku. Na pewno nie jest to zmiana, jakiej się dokonuje w białych rękawiczkach, wciąż bowiem trwa festiwal deptania przez PiS pozbawionej ogólnopolskiej władzy Platformy Obywatelskiej i jej satelitów. Szkoda tylko, że tzw. audyt poprzednich rządów (PO i PSL) sprowadził się w Sejmie do wielogodzinnych zarzutów (często nieuzasadnionych – jak choćby w wypadku „złotego mercedesa” jednego z szefów państwowej spółki), podczas gdy stronie krytykowanej dano zaledwie chwilkę na odpowiedź.

Po zamachu majowym piłsudczycy pozbyli się 30 sprawujących ważne funkcje generałów i 550 oficerów niższej rangi. Analogicznej czystki w formacjach mundurowych, w korpusie urzędników, prokuratorów, policjantów, a także dziennikarzy dokonuje się teraz. Jest to więc generalne przewietrzenie, połączone z miażdżącą krytyką ośmioletniego sprawowania władzy przez koalicję PO-PSL. Tej koalicji na pewno jest co zarzucić, tak naprawdę jednak w niczym nie odróżniała się ona od swoich poprzedników, jeśli chodzi o kolesiostwo i rozgrywanie partykularnych interesów. Na ogromny dług publiczny, na podminowanie systemu emerytalnego, na likwidację rodzimego przemysłu, na zaprowadzenie młodzieży w ślepą uliczkę bezrobocia – złożyły się jednak działania wielu kolejno dominujących w Sejmie partii, w których przecież odnajdowali się i głosili nierzadko całkiem odmienne od niż teraz poglądy dzisiejsi członkowie PiS, raz będący przeciwko Unii Europejskiej, innym razem chwalący naszą do niej przynależność. Nawet skandaliczne bałaganiarstwo w wojsku i BOR, które doprowadziło do trzech dramatycznych katastrof – helikoptera Mi-8 z Leszkiem Millerem w Lasach Chojnowskich pod Pilawą, Casy pod Mirosławcem i Tupolewa 154M z prezydentem Lechem Kaczyńskim pod Smoleńskiem, było pospólnym dziełem kilku ugrupowań partyjnych, a już ten ostatni nieszczęsny lot osobiście firmował i nadzorował bezpośrednio na pokładzie dowódca wojsk powietrznych generał Andrzej Błasik, który – jak wiadomo – dołączył do listy ofiar.

Czymś niesłychanie żenującym są więc dzisiejsze kłótnie i permanentne pyskówki prominentnych polityków, zapraszających się, a jednocześnie unikających nawzajem i sprowadzających wszelkie obrady do jednego wielkiego nieporozumienia. Dzieje się tak nie tylko na szczeblu ogólnopolskim, lecz także lokalnym, czego najbardziej jaskrawym przykładem liczne nieobecności Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO) na sesjach Rady Warszawy, co oznacza chyba, że sprawująca funkcję prezydenta miasta szacowna pani profesor ma warszawiaków głęboko w d...pie.  Na tapecie jest akurat gorący problem coraz bardziej skandalicznej reprywatyzacji stołecznych nieruchomości. Jeśli więc w tej sprawie coś ma ruszyć do przodu, prezydentka na pewno nie może odwracać się tyłem.

Wróć