Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wyleczmy służbę zdrowia ze złudzeń

03-10-2018 21:35 | Autor: Tadeusz Porębski
Urząd Miasta Stołecznego Warszawy jest jednym z sześciu organów założycielskich placówek ochrony zdrowia w stolicy. Podlega mu 11szpitali, m. in. Grochowski, Wolski, Bielański, Praski, Czerniakowski i Solec. Uważam, że mamy w Warszawie dobrych lekarzy, diagnostów i operatorów, choć jak w każdej rodzinie zawsze trafi się jakiś pryszcz.

Takim pryszczem jest młody medyk, z którym miałem okoliczność przed dwoma laty na SOR w szpitalu MSWiA przy Wołoskiej. W nocy zawiozłem tam żonę z migotaniem przedsionków. Według lekarzy dyżurujących na SOR-ach jest to przypadłość nie zagrażająca bezpośrednio życiu, więc tego rodzaju delikwentów trzyma się godzinami bez pomocy. Tak było w przypadku żony. Leżała w poczekalni SOR przez wiele godzin miotana migotaniem w sercu mając, za sąsiada cuchnącego kloszarda, który oddawał pod siebie mocz.

Po mniej więcej sześciu godzinach zdecydowałem się na interwencję. Po upływie kolejnej godziny pojawił się młodzian w lekarskim kitlu z nieodłącznym stetoskopem zawieszonym na szyi. Stąpał dostojnie, obrzucając chorych dosyć lekceważącym spojrzeniem. Zażądałem niezwłocznego zajęcia się żoną, informując go, że czeka na lekarza już siedem godzin. "Jak przeżyła siedem godzin, przeżyje i osiem. Mam tu wielu pacjentów w poważniejszym stanie" – rzucił w moją stronę robiący za lekarza chłystek. Wywiązała się kłótnia, która przekształciła się w regularną awanturę. Był agresywny, ale ja nie odpuszczałem. W końcu wezwał na mnie policję, kłamiąc w żywe oczy, że mu naubliżałem. Na szczęście było wielu świadków, którzy mnie poparli. Chłystek w lekarskim kitlu uciekł, ale wkrótce pojawił się inny lekarz, który zajął się żoną.

Rok później także i mnie omal nie uśmiercono na SOR. Tylko wrodzonej czujności zawdzięczam, że żyję. W tym roku natomiast zmarła kuzynka, która z niezdiagnozowanym udarem bezskutecznie czekała w Szpitalu Bielańskim na pomoc. Ostatnio kolega z pękniętą kością podudzia czekał na SOR na lekarza od godziny 17 do... 4 nad ranem. Nawiązuję do ciągle pogarszającej się sytuacji na SOR, bo idą wybory i jest to najlepszy czas na wymuszenie od kandydatów na przyszłych radnych poważnych deklaracji co do gotowości reorganizacji pracy na oddziałach natychmiastowej pomocy medycznej, która na dzisiaj wcale nie jest natychmiastowa. Stołeczne SOR-y przypominają piekło z poematu Dantego, a nie oddziały szpitalne ratujące ludziom życie. Taki stan rzeczy nie może dalej trwać.

Władze Warszawy jakby w ogóle nie dostrzegały problemu. Podejmują działania pozorowane, które nie dają żadnych efektów. W roku 2009 pomysłem na fatalny stan warszawskiej służby zdrowia miał być wymyślony przez ówczesnego wiceprezydenta Warszawy Jarosława Kochaniaka program "Dobra Opieka Zdrowotna". Kochaniak przez kilka miesięcy prowadził konsultacje społeczne, wydawał publiczne pieniądze na ekspertyzy i broszurki, które miały potwierdzić słuszność jego koncepcji. Pan wiceprezydent zaplanował mianowicie przekształcenie miejskich SPZOZ-ów w NZOZ-y oraz wyprowadzenie do spółek administracji i zarządzania. "Konieczna jest konsolidacja – perorował na konferencjach prasowych – czyli łączenie szpitali pod wspólnym zarządem jednej spółki". Pomysł godny szpitalnego stróża.

Bezpłatna opieka zdrowotna w Polsce to fikcja. Czas najwyższy, by rządzący krajem pojęli, iż nie uzdrowi się naszej służby zdrowia bez wprowadzenia zmian systemowych. Reforma służby zdrowia opiera się na jednej podstawowej tezie: po pierwsze – zmiany strukturalne, po drugie – pieniądze, po trzecie – pieniądze. To samo tyczy warszawskich SOR-ów. Problem leży w liczbie dyżurujących tam lekarzy. W moim przypadku SOR obsługiwał jeden lekarz, który miał jednocześnie dyżur na oddziale chirurgii. Przyszła Rada Warszawy musi znaleźć w budżecie dodatkowe środki na zatrudnienie na SOR-ach takiej liczby lekarzy i pielęgniarek, by pacjent nie musiał godzinami czekać na ratunek.

Zdecydowana większość pacjentów SOR-ów to dotknięci bólem ludzie w różnym wieku, którym należy szybko ulżyć w cierpieniu. Nie zgadzam się, że migotanie czy trzepotanie przedsionków nie jest zagrożeniem dla życia. Najczęstszym powikłaniem migotania przedsionków jest niebezpieczeństwo powstawania w przedsionkach serca zakrzepów krwi, co grozi wtórnymi zatorami w naczyniach mózgu, płucach, nerkach, czy przewodzie pokarmowym. Tak więc nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, ale migotanie może wywołać udar niedokrwienny, co kończy się kalectwem bądź śmiercią. Dlatego pacjent z problemami kardiologicznymi, jakiekolwiek by one były, nie może czekać siedem godzin na diagnozę lekarską. Odpowiednia liczba lekarzy na SOR to ratunek dla tysięcy pacjentów i ulga dla kolejnych tysięcy dotkniętych bólem, który trudno wytrzymać.

Jak idzie o całą polską opiekę zdrowotną, to można zaryzykować twierdzenie, że ona sama wymaga natychmiastowej opieki ze strony rządzących państwem. Kolejne ekipy jak ognia boją się powiedzenia swoim obywatelom prawdy w oczy: "Jeśli nie wprowadzimy choćby symbolicznej odpłatności za świadczenia medyczne, nic się w naszej służbie zdrowia nie zmieni". Rząd naszych południowych sąsiadów zdobył się na odwagę i to się opłaciło. Czemu więc nie pójść śladem Czechów? Udając się do lekarza, obywatel Republiki Czeskiej powyżej 18. roku życia płaci za wizytę 30 koron, czyli na nasze około 5 złotych. Jeden dzień pobytu w szpitalu na zabiegu planowanym to wydatek w wysokości 60 koron (10 zł), dlatego hospitalizowani pacjenci często spędzają weekendy w domu. Oczywiście, tylko ci, którym zezwoli na to lekarz. Z opłat zwolnieni są najubożsi, zarabiający poniżej średniej krajowej oraz osoby, które leczą się przymusowo.

Tak więc ponosząc przeciętnie na miesiąc koszt rzędu 70 zł, każdy Czech ma niczym nieskrępowany dostęp do każdego lekarza podstawowej opieki zdrowotnej, ze specjalistami włącznie i nie musi miesiącami czekać na wizytę bądź na badanie specjalistycznym sprzętem. To się per saldo powinno opłacać każdemu.

Najbardziej trafione są rozwiązania proste, takie jak w Czechach. "Prostota, prostota, jeszcze raz prostota" – przekonywał Marek Aureliusz. Jednak naszych tępych polityków nawet on nie zdołałby przekonać do swojego credo. Jeszcze przez całe lata będą rzeźbić w gównie i nic nie wyrzeźbią. Bo wymyślanie prostych rozwiązań nie jest, wbrew pozorom, domeną prostaków, lecz ludzi z szerokimi horyzontami myślowymi i nieograniczoną wyobraźnią. A takich w polskiej polityce brak.

Wróć