Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Wojowniczki, warcholstwo i głuchy telefon

28-10-2020 22:04 | Autor: Tadeusz Porębski
Dawno nie byłem z nikogo tak dumny jak dziś z naszych kobiet. Oto wojowniczki… Oto wojowniczki... Od wyroku Trybunału Konstytucyjnego minęło ledwie kilka dni, a one już pokazały rozbuchanym poczuciem władzy ważniakom z Wiejskiej i Nowogrodzkiej, gdzie raki zimują. Może to być początek fali, która w efekcie zmiecie z rządu ludzi reprezentujących tak zwaną zjednoczoną prawicę, kompletnie nieliczącą się z głosem ludu, który w każdym demokratycznym państwie jest suwerenem. Ogólna teza przetaczająca się w mediach jest taka, że protesty w większości polskich miast dotyczą wyroku TK, zakazującego aborcji i odbierającego kobietom prawo wyboru. Moim zdaniem, masowe protesty, podszyte nienotowaną dotąd wściekłością i zajadłością, nie są już walką o jedną konkretną sprawę, lecz narodowym sprzeciwem przeciwko stylowi uprawiania władzy przez PiS i jego satelitów. To kulminacja procesu, który dojrzewał w Polsce od dawna.

Nie zapominajmy, że protestowali bądź nadal protestują lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, rolnicy oraz przedsiębiorcy zarzucający rządowi nieprzygotowanie do nadejścia drugiej fali pandemii, o której od maja trąbi WHO. Ale wtedy ważniejsze były przygotowania do wyborów, by za wszelką cenę utrzymać władzę w państwie. Premier rządu – zamiast administrować krajem, biegał jak kot z pęcherzem po miastach i miasteczkach, promując PiS oraz Andrzeja Dudę. Kłamał przy tym jak najęty o rzekomym opanowaniu pandemii przez naszą dzielną pisowską władzę. Jak można takiemu premierowi i jego rządowi ufać? Perfidia ultraprawicowych ekstremistów osiągnęła apogeum w dniu 22 października, kiedy posłużono się TK magister Julii Przyłębskiej – będącej „towarzyskim odkryciem prezesa Jarosława Kaczyńskiego” – by w pokrętny sposób osiągnąć zamierzony cel, ku zadowoleniu Kościoła katolickiego i katolickich radykałów, stanowiących przecież margines polskiego społeczeństwa. Bo zaostrzeniu przepisów aborcyjnych sprzeciwia się aż 73 proc. Polaków.

Perfidia polega na tym, iż rozstrzygnięcie światopoglądowego sporu zaplanowano w szczycie pandemii, licząc zapewne, że strach przed koronawirusem zatrzyma kobiety w domach. Miłościwie nam panujący mocno się przeliczyli. Pan Wojciech Cejrowski, znany podróżnik i patriota płacący jednakowoż podatki nie w Polsce, lecz gdzieś w Ameryce Południowej, pisze: „Piekło wyje i bluzga. Szatan szczeka pyskami swoich sług. Normalni ludzie, nawet wściekli, nie posługują się takim językiem”. To jego komentarz w sprawie Strajku Kobiet i masowego sprzeciwu społecznego. Chodzi mu zapewne o użycie przez kobiety na swoich sztandarach słowa „Wypierdalać!”, które mocno oburza nie tylko podróżnika – ultrasa, lecz także świętoszków z Episkopatu Polski, kryjących przez całe dekady pedofilię w Kościele katolickim (jak i wiele innych łajdactw kapłanów). Na ów wulgaryzm obruszyli się również członkowie rządu z tak zwanej zjednoczonej prawicy. Zmartwię więc pana podróżnika i rząd Najjaśniejszej: czasownik "wypierdalać" stał się tak popularny, że prawdopodobnie zostanie wybrany Słowem Roku 2020.

Do hasła niesionego na sztandarach przez nasze kobiety odniósł się na łamach „Kultury Liberalnej” ceniony w kręgach ludzi rozumnych i myślących publicysta Wojciech Engelking: „Budowało się myślenie, wedle którego sprawy publiczne znajdują się obok życia zwykłego obywatela, bo żeby o nich sprawczo rozmawiać, trzeba założyć na siebie kaftan tradycjonalistycznego, katolickiego języka. W tej podwójności tkwiło okrucieństwo. Wiele spraw prywatnych – aborcja właśnie, ale też związki partnerskie i kilka innych – potrzebuje publicznej sankcji. Moment, gdy „wypierdalać” staje się językiem publicznym, oznacza, iż nie godzimy się na to, że języki prywatne i publiczne są rozdzielone, a zarazem język publiczny reguluje nasze prywatne sprawy na katolicką modłę”. A znany z ciętego języka satyryk Krzysztof Skiba dodał: „Chcę zaznaczyć, że podoba mi się wulgarny charakter tych protestów. Dopóki jest wulgarny, dopóty jest autentyczny. Dopóki krzyczycie "Wypierdalać!”, dopóty żadna stara Budka nie przyklei się wam do akcji, a żadna śliska Schetyna nie wlezie na trybunę”.

Dom zaczyna płonąć, a władza miast podjąć dialog ze społeczeństwem i gasić pożar, nadal prowokuje. W miniony wtorek Prezes, ubrany w nieprzeniknioną twarz pokerzysty, poinformował lud, że tajemne sił godzą w polskość i patriotyzm i należy się temu przeciwstawić wszelkimi sposobami. Dreszcz przeszedł mi po plecach, bo Prezes nie ujawnił, kim są owe tajemne siły godzące, sypiące piasek w tryby i w ogóle. Może ja się do nich zaliczam? Można sądzić, że o sypanie piasku i godzenie Prezes oskarża jednak protestujące kobiety. Wydaje się też, że oczekuje, iż masowy protest – o ile w ogóle jest potrzebny – będzie odbywał się w skupieniu i ciszy z nakazanymi przez władzę odstępami pomiędzy warchołami. Kobiety – warchołki powinny występować w garsonkach, makijażu i biżuterii, natomiast warchoły płci męskiej w garniturach, krawatach i lakierkach. Wszyscy winni posługiwać się językiem literackim i ważyć słowa. Bo protestować należy z klasą i z szacunkiem dla władzy.

Protestują przede wszystkim młode warchoły i należy mieć nadzieję, że szybko odrobią lekcję z demokracji. Chyba dotarło już do ich umysłów, że w dniu wyborów nie wolno siedzieć w domach i leczyć kaca po sobotniej balandze klubowej. Trzeba bacznie obserwować kandydatów w swoim okręgu i pójść do urn. Absencja grozi bowiem przejęciem władzy w państwie przez ekstremę – prawicową czy lewicową. Bez różnicy którą, bo obie mają własny aromat – faszyzmu, bądź komunizmu. Swoją drogą dziw bierze, że tak radykalne, nie postępowe i ultrakatolickie ugrupowanie jak "Konfederacja" popierane jest przede wszystkim przez młodych! Wracając do masowych protestów, to można zauważyć, że determinacja kobiet jest tak duża, iż bardzo wątpliwe jest, by rządzącym odpuściły. Wzorzec znajduje się w Islandii. W „Długi Piątek” 24 października 1975 r. przebrała się na wyspie miarka. W strajku generalnym przeciwko dyskryminacji wzięło udział aż 90 proc. islandzkich kobiet. Kraj stanął, nic nie funkcjonowało. Efekt był taki, że niezwłocznie zrównano płace kobiet z mężczyznami, a pięć lat później po raz pierwszy w historii świata prezydentem państwa została kobieta, pani Vigdis Finnbogadottir – nauczycielka i przewodnik turystyczny, która sprawowała ten zaszczytny urząd aż przez 16 lat.

Pozostając w sojuszu z naszymi kobietami, mam na wątrobie kwestię dosyć przyziemną, ale nader pouczającą. Zdarzyło mi się ostatnio nie odebrać przesyłki poleconej – odłożyłem awizo do szuflady i po prostu o nim zapomniałem. Na poczcie powiedzieli, że było to zawiadomienie z Sądu Rejonowego dla Warszawy Mokotowa, które odesłali do nadawcy dzień wcześniej. Jako praworządny obywatel poleciałem w te pędy na ul. Ogrodową, ale zostałem pogoniony przez pracowników ochrony. Wstęp do sądu tylko po umówieniu terminu. Wielokrotne próby uzyskania informacji przez telefon spełzły na niczym. Wysłałem maila i dowiedziałem się, że na Ogrodowej nic na mnie nie mają i powinienem szukać sprawy w sekcji nakazowej sądu przy ul. Płockiej. Tam też nie mogłem się dodzwonić, więc poleciałem osobiście i ponownie zostałem pogoniony. Znów wysłałem maila i otrzymałem uprzejmą odpowiedź od pani Dominiki Maternik, że, owszem, mam cokolwiek za pazurami. Konkretnie, pozew od miasta stołecznego Warszawy.

Cóż, sekcja nakazowa sądu plus miasto stołeczne Warszawa to zapewne niezapłacony mandat lub jakiś podatek lokalny. Żartów nie ma, balansuję na cienkiej linie, gdyż sąd zgodnie z prawem uznaje powtórne zawiadomienie za doręczone i może skierować sprawę do komornika, a wtedy z kilkuset złotych może się zrobić kilka tysięcy za wykonanie tzw. czynności komorniczych. Znów dzwonię, by dowiedzieć się gdzie, kiedy i w jaki sposób mogę zapoznać się z pozwem, ale telefon nadal jest głuchy. Piszę więc kolejnego maila i ponownie otrzymuję info od pani Dominiki, że powinienem pod numerem telefonu (22-571-56-29) umówić wizytę w czytelni akt na konkretny termin. Jest środowe popołudnie, a ja dzwonię pod podany numer nieprzerwanie od wtorku. Prób połączeń było grubo ponad sto, spędziłem już kilkanaście godzin na dzwonieniu pod głuchy telefon, a efektu jak nie było, tak nie ma.

Chcę zapłacić miastu to, co mu się należy, ale nie jestem w stanie. Ostatnią deską ratunku wydaje się więc przesłanie niniejszego felietonu na ręce pani Dominiki Maternik, by była uprzejma poradzić mi, co w tej sytuacji robić. Nie jak urzędnik natrętnemu petentowi, ale jak człowiek człowiekowi. Może sama wyznaczy mi termin albo jeszcze raz wyśle pod mój adres nieszczęsne zawiadomienie? Byłbym bardzo zobowiązany, a póki co kończę felieton i zabieram się za nużące wybieranie numeru głuchego sądowego telefonu.

Wróć