Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawo, ty nasza Warszawo...

14-02-2024 20:54 | Autor: Maciej Petruczenko
Na sentymentalizm mi się zebrało i dlatego wspominam tekst wzruszającej Piosenki o mojej Warszawie, kojarzonej z powojennym wykonaniem Mieczysława Fogga na ruinach miasta, będącej jednak tak naprawdę bodaj ostatnim akcentem wspaniałego wkładu, jaki wnieśli do kultury polskiej przedwojenni autorzy tekstów i kompozytorzy pochodzenia żydowskiego. Z uwagi na nasilony antysemityzm tych przedwojennych geniuszy zapamiętano głównie pod spolszczonymi nazwiskami. Piosenkę o mojej Warszawie stworzył w 1944 w wersji zarówno słownej, jak muzycznej, urodzony w 1911 w naszym mieście, a zmarły w 1974 w USA – Aaron Hakelman, pianista, kompozytor, piosenkarz, występujący publicznie jako Albert Liff, Albert Holm, a przede wszystkim – Albert Harris, który od 1946 roku przebywał już w Szwecji, skąd dalej ruszył w świat. „Warszawo, ty moja Warszawo” – śpiewał najpierw właśnie on, a po nim dopiero Mieczysław Fogg. Harris był jednym z najpopularniejszych wokalistów lat trzydziestych w Warszawie, a w 1940 dotarł do Lwowa, skąd wraz z orkiestrą Henryka Warsa (Henryka Warszawskiego) stał się jednym z artystów uwielbianych w czasach wojennego ZSRR. Jak na ironię, „Piosenkę o mojej Warszawie” napisał w 1944... w Moskwie, wiedząc o cierpieniach miasta przez 63 dni Powstania Warszawskiego. Już po wojnie Stanisław Grzesiuk śpiewał inny przebój Harrisa – „Nie masz cwaniaka nad warszawiaka”.

Z czasów dzieciństwa pamiętam jeszcze ruiny stolicy Polski i ulicznych grajków na rogach ulic. Dzisiejsze pokolenie nie jest w stanie zrozumieć, jak wielkim wysiłkiem podniesiono Warszawę z kompletnych zgliszcz, będących efektem niemieckiej okupacji miasta. Spośród wszystkich haseł komunistycznych władz powojennej Polski jedno akurat przyjmowane było z entuzjazmem: „Cały Naród buduje swoją stolicę”. Równie entuzjastyczne zaangażowanie całego społeczeństwa pojawiło się dopiero przy zainicjowanej przez Jurka Owsiaka – Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy.

Jak po upływie tylu lat od drugiej wojny światowej oceniamy awans stolicy Polski, jej unowocześnienie i społeczny klimat? Ja akurat nigdy nie wyzbędę się sentymentu do przedwojennych pozostałości stolicy Polski, a zwłaszcza umiłowania do Traktu Królewskiego, z którego niemal nie ruszałem się w okresie studiów na Uniwersytecie Warszawskim. I pewnie dlatego moja dusza buntuje się przeciwko takiemu brutalnemu wtrętowi architektonicznemu, jak szklany biurowiec Metropolitan, wsadzonemu w prestiżowy plac Józefa Piłsudskiego i zasłaniającego południową pierzeję Teatru Wielkiego. Ten budynek pasuje tam jak pięść do nosa, podobnie jak parę nowych pomników.

Takim samym pomieszaniem starego z nowym jest zabudowa Śródmieścia, które stało się dzielnicą kompletnie bez stylu, bo otaczające Pałac Kultury szklane drapacze chmur stwarzają wrażenie połączenia Nowego Jorku z Moskwą. Właściwie tylko MDM zachowuje jednolity styl, cokolwiek o tym stylu ktoś sądzić. Jeśli chodzi o mnie, najchętniej bywam teraz w Śródmieściu w zabytkowym hotelu Polonia, choćby dlatego, że łatwo tam podjechać i samochodem i szynowymi środkami transportu. Peerelowska otoczka tego obiektu należy już do przeszłości. Zniknęły wreszcie szczerbate damy do towarzystwa, z którymi władze PRL próbowały sobie radzić zatrudniając je przymusowo w produkujących żarówki zakładach Róży Luksemburg. Dziś zamiast ulicznic mamy dziewczyny na telefon albo w sieci internetowej i z okolic „Polonii” zniknął dawny „pigalak”.

Jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku korzystałem z fajnie zaprojektowanego, jak na tamte czasy, mieszkania w budynku u zbiegu alej Niepodległości i Batorego. Już wtedy był tam urokliwy lokal gastronomiczny „Zielona Gęś”. Z niemałym zdziwieniem zauważyłem więc, że obecni właściciele chwalą się... 30-leciem Gęsi.

Na koniec warszawskich odczuć poruszę temat najlepszych sportowców Warszawy. Od wielu lat stolica Polski nie jest potęgą na niwie sportu wyczynowego. To już nie te czasy, gdy stołeczni lekkoatleci, bokserzy, szermierze, siatkarze tworzyli trzon reprezentacji olimpijskiej, a tłumy widzów zbierały się na Stadionie Dziesięciolecia i w Hali Gwardii, by oklaskiwać nasze przewagi nad zagranicznymi rywalami. Zlikwidowano cały kompleks sportowy Gwardii, a obiekty Warszawianki pozostają w dosyć dziwnym stanie przejściowym. Wciąż brak w stolicy reprezentacyjnej hali sportowo-widowiskowej. Lekkoatleci nie mają za bardzo gdzie trenować, bo obecnie do dyspozycji są tylko ruiny Skry i mały stadion AWF, służący przede wszystkim studentom tej uczelni, której przedwojenna hala w formie „kiszki” to już leciwy zabytek, nieprzystający do dzisiejszej rzeczywistości. Chcąc nie chcąc, młodzi lekkoatleci próbują trenować na służącym głównie piłkarzom boisku Agrykoli, gdzie często nie bardzo mają gdzie się przebrać i wysiusiać.

Bokserów przepędzono z legendarnej Hali Gwardii, a Stadion Narodowy, zbudowany na miejscu Stadionu Dziesięciolecia, nie ma urządzeń lekkoatletycznych, na których można by na co dzień trenować. Mecze piłkarskie są tam rozgrywane dwa-trzy razy w roku, poza tym zaś obiekt wykorzystywany jest w celach drugorzędnych. Zniknęły stamtąd wszystkie boczne `boiska piłkarskie, na których kiedyś spontaniczne mecze grała młodzież.

Całe szczęście, że oprócz dysponującej osobnym stadionem miejskim piłkarskiej Legii mamy w mieście znakomitą drużynę siatkarzy – Projekt Warszawa i świetnie rozwijający się tenis. Co ciekawe, Iga Świątek, światowa rakieta numer jeden, była wybierana najlepszym sportowcem Warszawy, kiedy jeszcze hołubiła ją Legia. Teraz już się Igi nie bierze pod uwagę, wybierając najlepszych sportowców miasta – tylko dlatego, że wciąż mieszka na jego obrzeżach, w gminnej wsi Raszyn. Tym sposobem najbardziej światowa polska sportsmenka traktowana jest jak wieśniaczka, a z kolei wielokrotnie wybierana najlepszym sportowcem Warszawy rekordzistka świata w rzucie młotem Anita Włodarczyk też została z plebiscytu wyautowana, zmieniwszy barwy Skry na AZS AWF Katowice, choć niezmiennie mieszka w Warszawie. Tak to można, nieco biurokratycznie, jednym pociągnięciem ręki pozbyć się sportowych gwiazd. W wypadku Anity gwoździem do jej warszawskiej trumny stało się zresztą zlikwidowanie na Skrze najlepszego w Polsce boiska treningowego do rzutów długich. Nie jestem pewny, czy w perspektywie odbudowania kompleksu obiektów tego klubu było to najsensowniejsze posunięcie.

Wróć