Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa znowu walczy o Polskę

09-06-2020 20:37 | Autor: Maciej Petruczenko
Powiadają na mieście, że 28 czerwca Polska ma stanąć przed alternatywą: albo nowy prezydent, albo stary długopis. Tertium non datur. Z obywatelskiego punktu widzenia ważne jest bowiem nie to, kto pisze ustawy, ale kto je podpisuje. Zwłaszcza wtedy, gdy zabieg ustawodawczy przeprowadza się nie przy świetle reflektorów, lecz w nocnym trybie, choć zdarzają się już w Sejmie przykłady działania poza wszelkim trybem, o czym ze względów pedagogicznych nie powinna być informowana młodzież szkolna.

Bo „takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie” – jeśli wolno mi powołać się na to, co stwierdził 420 lat temu Jan Zamoyski. A nie był to byle chłystek, lecz kanclerz wielki koronny i hetman wielki koronny, przede wszystkim zaś człek nadzwyczaj światły, kształcony między innymi w Padwie, Paryżu i Strasburgu, mieście, które, jak na ironię, w ostatnich latach kojarzyło się prominentnym przedstawicielom obecnego obozu władzy – z „unijną szmatą”. Tak właśnie była uprzejma określić flagę europejskiej wspólnoty narodów pewna posłanka w randze profesora prawa. Wiecznie głodna – i to nie wiedzy bynajmniej... Zresztą i sam pan premier podkreślał wielokrotnie, że ta Unia ani nam łaski nie robi, ani nic specjalnego nie dała i nie daje. A mówił to wyraźnie zamykając oczy na to, jak radykalnie zmienił się krajobraz Polski po 2004 roku. Być może, tak jak pani marszałek Sejmu Elżbieta Witek czerpała wiedzę o „Katyniu i układzie Ribbentrop – Mołotow z... gazet i książek okresu międzywojennego”, tak i pan premier dowiaduje się o Unii Europejskiej z tamtych źródeł...

W przeciwieństwie do obecnego premiera Zamoyski był akurat na tyle poważny w podejściu do rzeczywistości, że prócz tego, iż nadstawiał łeb za Polskę w licznych wojnach, to jeszcze w innym zupełnie znaczeniu służył ojczyźnie głową z wielkim pożytkiem. Można go śmiało nazwać Europejczykiem w każdym calu, torującym drogę nowoczesności i niejako stawiającym rodaków przed dylematem: ważniejsza dla nas Jasna Góra, czy jasny umysł? Pewnie nie wzbudziłoby jego zachwytu nieustanne rzucanie rządu RP na klęczki lub rządowe pielgrzymki nie tyle do Ojca Świętego, ile do Ojca Rydzyka. I mylenie miejsca, gdzie czuwa Dobry Bóg, z miejscem, gdzie już śmieszności próg.

Na miano Europejczyka w każdym calu zasługuje też niewątpliwie Rafał Trzaskowski, nasz sąsiad z Ursynowa, wszechstronnie wykształcony poliglota, który w wystąpieniach na forum międzynarodowym nie musi kompromitująco jąkać się, używając angielszczyzny. W skomplikowanej sytuacji politycznej, jaka dziś w Polsce zaistniała, namówiono go, by z pozycji prezydenta Warszawy spróbował wywindować się na pozycję prezydenta Rzeczypospolitej, na co ma bez wątpienia wszystkie papiery. Choć dano mu zaledwie kilka dni na zebranie minimum 100 tysięcy podpisów społecznego poparcia, zebrał ich – nawet przed terminem – bodaj ponad półtora miliona, nie bacząc na ataki, jakie przypuścili nań polityczni wrogowie, zbrojni w media o szerokim zasięgu. Trochę to przypomina ocenę, jaką Heinrich Heine wydał wrogom Napoleona: „Lżą go, jednak zawsze z pewnym poważaniem; kiedy prawą ręką rzucają w niego gówno, lewą ręką chwytają za kapelusz...”.

Na szczęście w toczącej się właśnie kampanii wyborczej sami kontrkandydaci nie obrzucają się ani gównem, ani błotem, pozostawiając to ewentualnie swoim zwolennikom albo posłom, którzy w Sejmie dają sobie nieźle do wiwatu. Na jednym z portali pojawił się tekst przypominający, jak ruszył ciąg złośliwych poselskich dogadywań poza mikrofonem. A miało się to zacząć w 2017 roku, gdy ktoś krzyknął do zmierzającego w kierunku mównicy Jarosława Kaczyńskiego: „Zadzwoń do brata!”, co w sytuacji, gdy Lech Kaczyński od siedmiu lat już nie żył, można było uważać za chamski żart poniżej godności nie tylko parlamentarzysty. Rzecznicy opozycji przypominają wszakże, iż tak naprawdę pionierem niegodnych zachowań przyszło zostać w 1993 roku samemu Jarosławowi, który poprowadził pod Belweder demonstrację polityczną, wymierzoną w swego byłego pryncypała, naówczas prezydenta RP Lecha Wałęsę, a spalenie kukły legendarnego przywódcy „Solidarności” trudno było uznać za gest mający cokolwiek wspólnego z elegancją i szacunkiem wobec głowy państwa. Niezależnie od tego, co się myślało o co najmniej dwuznacznych zachowaniach bohatera Stoczni Gdańskiej w latach siedemdziesiątych i że się pamiętało, iż również Józef Piłsudski to nie był człowiek bez grzechu. Miał na sumieniu na pewno dużo więcej od Wałęsy, a przecież pozostaje wielką postacią w Panteonie Narodowym i nie przesądza o tym w żadnym razie sam pochówek na Wawelu. Wałęsę akurat można po latach nazywać pogardliwie „Bolkiem”, wspominając pseudonim, pod jakim miał donosić na kolegów, ale nie zmieni to faktu, że jako późniejszą postać symboliczną rewolucji solidarnościowej w Polsce docenił go i zapamiętał cały świat. Tak samo jak generalnej opinii o Janie Pawle II nie zmienią dzisiejsze, być może niebezpodstawne, oskarżenia o tolerowanie przez niego w Kościele pedofilii. Dziejowych ról obu tych sławnych Polaków nie da się wpleść w satyryczną bajkę „Bolek i Lolek”.

Wracając zaś do kampanii wyborczej Rafała Trzaskowskiego, trudno nie zauważyć, że poparło go już wiele wybitnych postaci życia publicznego. Nie tylko w ramach ursynowskiego sąsiedztwa podpisy pod jego kandydaturą złożyli chętnie burmistrz dzielnicy Robert Kempa i szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurek Owsiak, którego długoletnią akcję charytatywnego wsparcia służby zdrowia zwykł zachwalać nawet niemający nic wspólnego z Ursynowem znany krakowski narciarz Andrzej Duda – ostatnio obsadzany jako odtwórca głównej roli w telewizyjnym serialu „Z wizytą u was”.

Kampania kampanią, tymczasem jednak samorząd Warszawy, podobnie jak samorządy innych miast, musi mieć – chcąc nie chcąc – poważne problemy finansowe, po tym jak Sejm, wespół z rządem, wpuścił władze lokalne w maliny, odcinając ustawowo od istotnych wpływów podatkowych. Pandemia koronawirusa dodatkowo utrudniła regulowanie kwestii budżetowych w stolicy. Tym bardziej, że jakoś nie słychać, by w tej nadzwyczajnej sytuacji miasto zostało zwolnione choćby z „janosikowego”. A nie ma co liczyć, że Dyżurny Listonosz Kraju Jacek Sasin przyniesie na plac Bankowy jakąś godziwą sumkę zapomogi, bo jak już zgubił gdzieś wraz z Mateuszem Morawieckim blisko 70 milionów złotych publicznej kasy, to torba stała się nieco pustawa...

Wróć