Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa znowu walczy o niepodległość?

08-11-2017 22:01 | Autor: Maciej Petruczenko
Separatyzm jest naturalnym dążeniem zbiorowości ludzkich, które poczują własną siłę. Dlatego w 1776 sieć kolonii brytyjskich w Ameryce ogłosiła Deklarację Niepodległości, przeciwstawiając się serii aktów gospodarczego uciemiężenia, wydawanych pod egidą króla Jakuba III i dając następnie łupnia wojskom królewskim pod Saratogą i Princeton, przy czym amerykańskiemu wodzowi naczelnemu Jurkowi Waszyngtonowi pomagali nasi wojskowi fachowcy Tadzio Kościuszko i Kazio Pułaski, jedni z pierwszych polskich gastarbeiterów za Atlantykiem.

Król mógł się przekonać, co znaczy w praktyce polskie przysłowie: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Od tamtego czasu ruchów separatystycznych narodziło się mnóstwo. Bodaj najświeższy z nich to próba odłączenia się Katalonii od państwa hiszpańskiego.

Faktycznie jednak ostatni krzyk separatystycznej mody to wyrwanie placu im. Marszałka Józef Piłsudskiego z administracyjnego kręgu władz miasta stołecznego Warszawy. Na mocy decyzji ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka placem ma teraz zawiadywać rządowy namiestnik, jakim jest wojewoda Zdzisław Sipiera. W praktyce wygląda to tak, że o ile dotychczas obowiązek zamiatania placu i utrzymywania go we właściwym stanie spoczywał na pani prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz, to teraz zamiatać powinna pani premier Beata Szydło, o ile, rzecz prosta, nie wręczy miotły podporządkowanemu sobie wojewodzie. Takie kompetencyjne pomieszanie z poplątaniem dobrze znane jest obywatelom RP z dziedziny drogownictwa i kolejnictwa. W pierwszym wypadku – oddanie określonego szlaku w gestię urzędnika jakiegoś szczebla sprawia niejednokrotnie, że ważna inwestycja pozostaje na paru metrach niedokończona, bo o krok dalej rządzi już starosta lub burmistrz, a nie wojewoda i to ci pierwsi powinni np. wyasfaltować parę metrów kwadratowych na swój koszt. W wypadku drugim mamy bodajże ponad 80 spółek – sierot po scentralizowanej kiedyś PKP, no i jedne zarządzają budynkami dworcowymi, inne torami, jeszcze inne taborem. Również poszczególne połączenia przypisane są różnym spółkom, co niekiedy doprowadza podróżnych do szału.

Nie ulega wątpliwości, że – w odpowiedzi na niesprzyjające rządzącej Polską partii posunięcia HGW – rząd RP zaczął traktować Warszawę jak niebezpiecznego odszczepieńca, nie tylko odcinającego się od polityki ogólnokrajowej, lecz również ignorującego wytyczne partyjne, płynące z ulicy Wiejskiej i alej Ujazdowskich (choćby w kwestii finansowania techniki zapłodnienia in vitro). Krótko mówiąc, mamy administracyjny stan wojenny. Politycy reprezentujący partię rządzącą uzasadniają kompetencyjną woltę wokół pl. Piłsudskiego tym, że niechętna im prezydent stolicy mogłaby na przykład nie wpuścić tam dzisiejszego Naczelnika Państwa, pragnącego złożyć kwiaty pod pomnikiem Marszałka albo czyniłaby wstręty innego rodzaju, utrudniając chociażby śledztwo, mające wyjaśnić – kto tak naprawdę leży na tym placu w Grobie Nieznanego Żołnierza, nie mówiąc już o tego ostatniego ekshumacji...

Takie to żarty z pogrzebu czyni się w majestacie prawa w przeddzień Święta Niepodległości, które będzie 11 listopada okazją do uczczenia 99. rocznicy wyzwolenia Polski spod jarzma zaborców. Jak wiadomo, ostatnimi laty kolejne rocznice odzyskania przez Polskę suwerenności państwowej bynajmniej nie jednoczyły narodu. Część uczestników niepodległościowego marszu próbowała spokojnie skorzystać z ustawy o zgromadzeniach publicznych, część zaś uważała, że od ustawy ważniejsza jest typowo kibolska ustawka, czyli zwykła bójka pod patriotycznym parawanem. Tym sposobem zamiast uroczystej defilady w podniosłym nastroju mieliśmy w centrum stolicy zadymę. Mam nadzieję, że w tym roku do jakichkolwiek awantur nie dojdzie, ale któż to może naprawdę zagwarantować. Tym bardziej, jeśli dochodzi do skrzyżowania kompetencji administracyjnych.

W Warszawie to zresztą nie nowina. Pamiętam,jak na początku lat dziewięćdziesiątych rodziły się spory kompetencyjne, gdy stolica była zlepkiem gminy Centrum i gmin tworzących tak zwany wianuszek. W wielu wypadkach trudno było uzgodnić wspólną politykę w skali całego miasta. Niektóre gminy migały się na przykład od łożenia na potrzeby związane z budową metra, uważając, że to inwestycja, która ich nie dotyczy. Dzisiaj jest jakby odwrotnie. Przy nowym ustroju Warszawy władze poszczególnych dzielnic są li tylko posłusznymi wykonawcami dyspozycji miejskiego ratusza, zdegradowanymi kompetencyjnie aż do przesady. Może dlatego też żadna dzielnica nie usiłowała nawet powstrzymać lewej reprywatyzacji, skoro i tak wszystkie karty rozdawało stołeczne Biuro Gospodarki Nieruchomościami, będące pachołkiem pani prezydent, który się – nawiasem mówiąc – aż za bardzo rozhulał.

Ujawniony niedawno spis nieruchomości warszawskich, zreprywatyzowanych – po części na lewo – w ostatnich kilkunastu latach, uświadomił publiczności, jak w majestacie prawa pod rządami kolejnych partii rozszarpywano majątek miasta, nie bacząc na to, co się stało z Warszawą w okresie okupacji hitlerowskiej i jak wielka była konieczność upaństwowienia względnie skomunalizowania stołecznych nieruchomości, nie mówiąc już o wysiłku całego narodu, odbudowującego po wojnie stolicę. No cóż,  bohaterowie wojenni służą głównie do tego, żeby figurować w formie abstrakcyjnych pomników, w realu natomiast mająca ogromną wartość substancja nieruchomościowa jest przydzielana albo zwyczajnym wydrwigroszom, udającym spadkobierców, albo zwracana potomkom tych rodów, które rozpieprzyły swoim sobiepaństwem  Pierwszą Rzeczpospolitą.

Dlatego dzisiejszej Warszawy walka o niepodległość nie powinna się ograniczać do ewentualnego wygrywania przed sądem sporów kompetencyjnych, lecz przede wszystkim o to, żeby już nikt nie próbował uczynić z miasta ulicznej dziwki na sprzedaż. O ile bowiem protestujący przeciwko rządom PiS obywatel Piotr Szczęsny podpalił się w odruchu skrajnej desperacji na placu Defilad i zmarł, o tyle większa grupa wielkorządców stolicy powinna – w tym samym miejscu – po prostu spalić się ze wstydu.

Wróć