Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa też miała Piotra Wielkiego

25-04-2018 22:01 | Autor: Maciej Petruczenko
Mający naprawdę niezłą kiepełe amerykański pisarz z przełomu XIX i XX stulecia, znany z kpiarskiego stosunku do rzeczywistości Mark Twain (Samuel Langhorne Clemens) – już wtedy zdołał się zorientować, iż za klasykę literatury uważa się te książki, które wszyscy chwalą, a których nikt nie czyta. Podobne stwierdzenie można odnieść do naszej obecnej konstytucji, a w jeszcze większym stopniu do legendarnej Konstytucji 3 Maja (1791).

Niemniej – ta ostatnia stała się nieoczekiwanie na lat wiele jakby wspólnym mianownikiem wiecznie skłóconego narodu polskiego, co w dużej mierze wskazuje na trafność innej złotej myśli Marka Twaina, który odniósł wrażenie, że piekło jest jedyną naprawdę znaczącą wspólnotą chrześcijańską we wszechświecie. A już moim zdaniem, piekło polskie – na pewno.

Konstytucja trzeciomajowa była niewątpliwie przejawem wielkiego postępu politycznego, jakkolwiek w swych założeniach nie wychodziła jeszcze z mocno już schodzonych butów feudalizmu. Mimo to – niczym pałeczkę sztafetową – podawały ją sobie z rąk do rąk kolejne pokolenia Polaków żyjących pod zaborami. I nic dziwnego, że 3 maja 1916 roku w okupowanej przez Niemców Warszawie, pod bokiem generał-gubernatora Hansa Beselera, aż 300 tysięcy mieszkańców odważyło się ruszyć do Pochodu Narodowego dla uczczenia ustawy zasadniczej z 1791 roku.

Pochód ten został zorganizowany pospólnym wysiłkiem Komitetu Obywatelskiego i ówczesnego burmistrza Warszawy – Piotra Drzewieckiego (1865-1943), którego postać niesłusznie poszła u nas w zapomnienie, chociaż lista jego wielkich zasług dla państwa polskiego w ogóle, a dla miasta stołecznego Warszawy w szczególności – po prostu nie mieści się w głowie. Dlatego z niemałym ukontentowaniem przyjąłem napisaną przez Marię Wodzińską pod fachowym okiem prof. Mariana Drozdowskiego arcyciekawą książkę pt. „Piotr Drzewiecki – działacz społeczno-gospodarczy, prezydent Warszawy 1918-1921”. Książka ukazała się nakładem Oficyny Wydawniczej ASPRA-JR i choć nie została opatrzona chwytliwym tytułem, na stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości jest to publikacja jak znalazł.

Piotr Drzewiecki pochodził z warszawskiej rodziny kupieckiej i – jak pisze w słowie wstępnym do książki prof. Drozdowski – w okresie dojrzewania zafascynował się prezentowanymi na łamach „Przeglądu Tygodniowego” ideami naszych pozytywistów: Juliana Ochorowicza, Józefa Kotarbińskiego Adolfa Dygasińskiego, Aleksandra Świętochowskiego, Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza. Ich światopogląd został niejako wymuszony klęskami Powstania Listopadowego i Powstania Styczniowego, które nie pozwoliły wyrwać się z jarzma rosyjskiego zaborcy. Przekładająco owe pozytywistyczne założenia na język dzisiejszy, należałoby posłużyć się słowami z piosenki Wojciecha Młynarskiego: „Róbmy swoje”.

No i właśnie Piotr Drzewiecki już od młodych lat robił swoje, stając się jednym z najwybitniejszych przedstawicieli rodzącej się wtedy polskiej inteligencji epoki kapitalizmu, który to kapitalizm on sam – i to w najzdrowszym wydaniu – potrafił tworzyć. Był też wzorem Polaka-patrioty, trzeźwo oceniającego polityczne realia na każdym etapie swego życia i potrafiącego zawsze działać pro publico bono. Zamiast wymachiwać szabelką i wszędzie dopatrywać się wrogów, Drzewiecki w wielu środowiskach zdobywał sobie sojuszników. Co ciekawe, w najgorętszych momentach obu wojen światowych, a także wojny z bolszewikami potrafił nieść autentyczną pomoc rannym, opuszczonym, głodującym, pokrzywdzonym. I na pewno nie zachowałby się tak, jak obecny marszałek Sejmu, który nie chciał wpuścić fizjoterapeutów, pragnącym wspomóc strajkujące tam osoby niepełnosprawne.

Cóż, dziwna polska mentalność sprawia, że kult śmierci góruje u nas nad kultem życia i jeśli ktoś nie da się zabić, to nie bohater. A Drzewiecki akurat nie zginął na polu walki, tylko aresztowany w 1942 przez Niemców za działalność o charakterze patriotycznym przeżył tortury na Szucha i pobyt w więzieniu Moabit w Berlinie, by umrzeć dopiero z wycieńczenia w grudniu 1943 za kratami Spandau. Jakże porównywać jego wspaniałą postawę z postawą politycznych kombinatorów dzisiejszej doby! Oto bałaganiarstwo paru osób, organizujących osiem lat temu tragiczny w skutkach – jak się okazało – lot rządowym tupolewem do Smoleńska, jest obecnie kwitowane stawianiem pomników oraz nieustannym czczeniem aktu owej nieodpowiedzialności i to w sytuacji, gdy niektórzy z rzeczywistych współsprawców dramatu usiłują przerzucić winę na kogo innego. W przeciwieństwie do tych bezwstydnych kłamców Piotr Drzewiecki potrafił we wszystkich momentach swego życia zachować się godnie, a co może jeszcze ważniejsze – mądrze.

Po ukończeniu studiów w Instytucie Technologicznym w Petersburgu, gdzie otrzymał złoty medal za projekt młyna parowego, został asystentem dyrektora fabryki rur, a w 1898 – wraz ze swym kolegą Jeziorańskim – założył Towarzystwo Budowy Maszyn i Urządzeń Sanitarnych. Proponując najnowocześniejsze rozwiązania w dziedzinie techniki sanitarnej, ogrzewania centralnego i wentylacji zawojował nie tylko rynek Królestwa Polskiego, Rosji Europejskiej, Galicji, lecz także rynki Dalekiego Wschodu z Syberią i Mandżurią włącznie. Okazał się ciekawym nowych wynalazków globtrotterem, odwiedzającym Wystawy Światowe w 1890 w Paryżu i w 1904 w St. Louis. W czasie I wojny światowej świetnie pełnił najpierw funkcję burmistrza, a potem prezydenta Warszawy w niesłychanie trudnym okresie biedy, głodu, finansowych niedoborów, by potem, przez cały okres międzywojenny być podporą Izby-Przemysłowo-Handlowej, popularyzatorem elektroniki i radiofonii, a nawet jednym z pionierów przemysłu lotniczego w Polsce.

Niestety, ani Polska, ani Warszawa nie potrafiły dotychczas godnie uczcić pamięci Piotra Drzewieckiego. I zamiast niego stawia się raczej na piedestał zwyczajnych bandytów. O tempora! O mores!...

Wróć