Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Warszawa nigdy nie pęka

28-07-2021 20:31 | Autor: Maciej Petruczenko
Pierwszy medal (akurat srebrny), zapisany na konto Polski w Igrzyskach Olimpijskich w Tokio, zdobyła wioślarska czwórka podwójna kobiet, w której składzie popłynęła Agnieszka Kobus-Zawojska z AZS AWF Warszawa. Po brązie cztery lata temu na igrzyskach w Rio i złotym medalu mistrzostw świata 2018 owo srebro jest kolejnym wielkim sukcesem tej ambitnej warszawianki. Podkreślam to osiągnięcie, bo w stolicy już od lat wielu trudno doszukać się gwiazd światowego sportu, zwłaszcza od momentu, gdy zakończył karierę dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą, ursynowianin Tomasz Majewski, a królowa rzutu młotem Anita Włodarczyk przeniosła się ze stołecznej Skry do AZS AWF Katowice. Na dodatek w Tokio świetnie początkowo spisująca się windsurferka (RS:X) Zofia Noceti-Klepacka z Sailingu Legia Warszawa spadła na niższą pozycję po zderzeniu z Francuzką Charline Picon i tym sposobem uciekła szansa na medal kolejnej warszawianki.

Kilka godzin przed srebrnym przepływem Kobus-Zawojskiej i jej partnerek dużo mniej znaczący sukces odnieśli piłkarze Legii Warszawa, którzy wygrali w Tallinie z tamtejszą Florą 1:0 i otworzyli sobie drogę do gier w kwalifikacjach Champions League. Grą zespołu z Łazienkowskiej trudno się było zachwycać, ale wobec generalnej zapaści polskiej piłki trzeba się cieszyć nawet z tak drobnego osiągnięcia, pamiętając, że Legia jest mistrzem Polski.

 

A wracając do kwestii związanych ze zdobyciem pierwszego polskiego medalu w Tokio, wypada zauważyć, że w ciągu paru godzin kontekst sportowy tego wydarzenia został niemal całkowicie zdominowany przez kontekst obyczajowy. Rzecz w tym otóż, iż jedna z czterech medalistek, debiutująca w igrzyskach 26-letnia Katarzyna Zillmann z Torunia dokonała nieoczekiwanie przed dziennikarzami odważnego coming outu, bo na pytanie, co zrobi przede wszystkim po powrocie do wioski olimpijskiej, odpowiedziała, że zadzwoni do swojej dziewczyny – kanadyjkarki Julii Walczak. Informacja ta nie byłaby może aż tak bardzo bulwersująca, gdyby nie fakt, że wspomniana Zofia Noceti-Klepacka, koleżanka Katarzyny z reprezentacji olimpijskiej, dała się poznać od niedawna jako zagorzała przeciwniczka LGBT, ostro zwalczająca inne niż tradycyjna orientacje seksualne. Jak na ironię jednak, Zofia, najprawdziwsza mistrzyni windsurfingu, brązowa medalistka igrzysk 2012 w Londynie(RS:X), medalu w Tokio nie zdobyła, stał się on za to udziałem bezkompromisowej wioślarki.

A skoro już o Zofii Noceti-Klepackiej mowa, to należy zauważyć, że mimo braku medalu tegorocznych igrzysk jest ona jednym z niewielu wielkich mistrzów w mieście stołecznym Warszawa, które od dłuższego czasu schodzi w sporcie na psy. Gdzie te czasy, gdy w boksie stolica miała dwukrotnego mistrza olimpijskiego Jerzego Kuleja; w piłce nożnej Lucjana Brychczego i Kazimierza Deynę; w koszykówce Janusza Wichowskiego; w siatkówce – Wojciecha Rutkowskiego, Edwarda Skorka, Zdzisława Ambroziaka; w lekkoatletyce – Janusza Sidłę, Edmunda Piątkowskiego, Władysława Komara, Irenę Kirszenstein-Szewińską, Ewę Kłobukowską, Andrzeja Badeńskiego, Jana Wernera, Tadeusza Ślusarskiego, Jacka Wszołę; w szermierce – Jerzego Pawłowskiego, Wojciecha Zabłockiego, Witolda Woydę; w żeglarstwie – Mateusza Kusznierewicza, w motorowodniactwie – Waldemara Marszałka; w hokeju na lodzie – Józefa Kurka...

Dla politycznych władz centralnych Warszawa jawi się obecnie jedynie chłopcem do bicia. Ostatnio jest bezceremonialnie tłamszona przez władzę państwową, niezadowoloną z braku poparcia ze strony stołecznego elektoratu. Z tego powodu państwo nie znalazło pieniędzy, by dofinansować położenie dachu nad torem łyżwiarskim na Stegnach i można się spodziewać, że nie zechce też dofinansować budowy nowego stadionu lekkoatletycznego przy Wawelskiej, kojarzonego z klubem Skra. Na dodatek państwo zabrało samorządowi stołecznemu Szpital Południowy na Ursynowie i systematycznie wprowadza go w zadłużenie. Nic, tylko usiąść i płakać.

Na szczęście nie ma politycznych sporów wokół zbliżającej się (1 sierpnia) 77. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Choć po latach udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że jego dowódcy zachowali się jak pijane dziecko we mgle, inicjując ten patriotyczny zryw cokolwiek za wcześnie i doprowadzając do hekatomby całego miasta, to jednak postawa samych powstańców zasługuje z pewnością na najwyższy szacunek. Sam to najlepiej czuję, bo kilkanaście lat po Powstaniu w moim domu rodzinnym w Rembertowie ojciec (powstańczy pseudonim Rebus) gościł wielokrotnie swoich towarzyszy walki z 1944 roku i nasłuchałem się opowieści co niemiara. A do tych rodzinnych wspomnień dołożył swoje mój starszy kolega z „Przeglądu Sportowego”, autentyczny bohater Powstania Zygmunt Głuszek. Publikowałem już w „Passie” jego opowieść o tym, jak w czasie Powstania brawurowo przepłynął Wisłę na praski brzeg i z powrotem, ostrzeliwany z karabinów maszynowych przez Niemców. wykonał wtedy trudne zadanie, rozpoznając możliwości udzielenia słabnącym powstańcom pomocy. Będąc wówczas młodocianym harcerzem, zasłużył się wprost nadzwyczajnie dla Szarych Szeregów. Ale im więcej lat upływa od warszawskiego zrywu przeciwko niemieckiemu okupantowi, tym ostrzejsza jest ocena, jaką Zygmunt wystawia dowództwu AK, które – jak słusznie przewidywał gen. Władysław Anders – bezmyślnie naraziło i samo miasto, i jego mieszkańców na nienotowaną w historii klęskę.

Dziś z przerażeniem wspomina się straszliwą rzeź Woli, na której zamordowano najprawdopodobniej nawet 60 tysięcy cywilów. Okrutnicy z Wehrmachtu, policji i SS strzelali, palili, wieszali, gwałcili. Tym, którzy wydali rozkazy, by dopuszczać się takich zbrodni – jak choćby generałowi SS Heinzowi Reinefarthowi – po wojnie nawet włos nie spadł z głowy. Tak samo dowódcy Powstania opuścili w luksusowych warunkach Warszawę, strojni w eleganckie kapelusze, zostawiając za sobą księżycowy krajobraz zniszczeń i prawie 200 tysięcy trupów. Nie im więc, tylko młodym akowcom, harcerzom i cywilom, którzy Powstanie przypłacili życiem, składajmy dzisiaj hołd – jak to się czyni chociażby poprzez skromną mogiłę i krzyż, postawiony na granicy Ursynowa i Wilanowa.

Wróć