To, by nasza gospodarka stała się bezpieczna dla planety jest wymogiem porozumień międzynarodowych, ale też fragmentem wielkiego projektu, który zakłada ograniczenie emisji CO2, jak również uwzględnia korzystanie na dużą skalę z odnawialnych źródeł energii. Trzeba jednak pamiętać, że procesy te i cała transformacja gospodarki na ekologiczną muszą być prowadzone stopniowo, z uwzględnieniem interesów każdego obywatela. Startujemy z innego punktu niż inne kraje zachodnioeuropejskie, które na wdrażanie prośrodowiskowych norm miały kilkadziesiąt lat. Polska była takiej szansy pozbawiona z przyczyn od nas niezależnych. Troska o środowisko przez cały okres PRL w praktyce schodziła na plan dalszy. Wystarczy przypomnieć, że w latach 70. i 80. nasze rzeki przypominały ścieki, którymi płynęły zanieczyszczenia organiczne i nieorganiczne groźne dla środowiska, dla zdrowia ludzi i zwierząt. Obecność rzeki można było bez trudu wyczuć z odległości wielu kilometrów. Przywrócenie w nich życia zajęło wiele dekad.
Trudno zrozumieć czym kierują się osoby zaśmiecające i trujące środowisko. Wydawać by się mogło że oczywistością jest wyrzucanie śmieci w miejscach do tego przeznaczonych. Tymczasem, wystarczy przejechać się po Polsce żeby zobaczyć na własne oczy sterty worków ze śmieciami wyrzucane wprost do przydrożnego rowu albo do lasu. Tłumaczenie tego - bo ludzie tacy są – nie wystarczy. Żadna edukacja nie odniesie tu skutku, bo to ewidentnie zła wola. Co ciekawe, dzieci i młodzież pod wpływem szkoły mają znacznie większe zrozumienie dla potrzeby ochrony przyrody i środowiska. Ktoś, kto zadał sobie trud, aby ukradkiem pozbyć się śmieci łamiąc wszelkie zasady, zwykle wyrzuca je w worku, bo jadąc samochodem nie mógłby zapewne tego zrobić wyrzucając je luzem, sztuka po sztuce. Worek wyrzucić łatwo np. przez okno podczas jazdy i oddalić się szybko z miejsca, w którym zostały wyrzucone.
Próbuję wyobrazić sobie, czym kieruje się osobnik, który to robi. Zapewne jeździ często tą drogą i patrzy na worki, które powyrzucał. Pewnie wcale nie odczuwa tego powodu żadnego dyskomfortu, raczej satysfakcję, że tak chytrze tego dokonał, niezauważony przez sąsiadów i przypadkowych świadków.
Czy nie należałoby pomyśleć o zaostrzeniu prawa tak, by zaśmiecanie otoczenia nie opłacało się sprawcom. Oni nie robią tego z głupoty, a z poczucia bezkarności i kalkulują, czy to im się opłaca. Podobnie motywy kierują tym, którzy niszczą przystanki, bazgrolą bezmyślnie po ścianach budynkach etc. Kary, tylko restrykcyjne kary i to kary realne, a nie teoretyczne mogą podobny proceder powstrzymać. Trzeba pokoleń, żeby zmienić przekonanie wielu osobników dewastujących bezkarnie środowisko o tym, że rów przy drodze jest niczyj. A skoro tak, to można robić tam co się chce. Można zaśmiecać i niszczyć. Zdarza się, że jeden z drugim wywalają śmieci na pole sąsiada. Spośród rosnących tam zbóż, rzepaku, słoneczników, kartofli wyzierają sterty foliowych porozdzieranych worków z których wyzierają najprzeróżniejsze śmieci. Okolice warszawy obfitują w takie obrazki. Wystarczy pojechać na Zawady nad Wisłą, gdzie nawet w tamtejszych rezerwatach leżą stare lodówki, sedesy, rozpadające się pudła telewizorów, szyby, pojemniki po farbach i inne pozostałości po remontach, budowach etc.
Jak temu przeciwdziałać? Najskuteczniejsze byłoby uderzenie po kieszeni sprawcy. Konieczne jest doprowadzenie do sytuacji, w której zapanuje powszechne przekonanie, że czyn zabroniony zostanie ukarany, a kara będzie nieuchronna. Do tego, jednak potrzebne jest powołanie wyspecjalizowanych służb, które w sposób profesjonalny i zdecydowany zajmą się tym problemem. Potrzebna jest też edukacja na poziomie szkolnym, a nawet wcześniej oraz akcje uświadamiające potrzebę ochrony środowiska. Jak poczuje się tatuś lub mamusia, gdy usłyszą, że ich dziecko z całą klasą zbierało śmieci wyrzucone do lasu, na pole, do rowu. Że zebrali też to, co wyrzucili rodzice. Na pewno poczują się przyjemnie.