Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Unijne szachy czy rosyjska ruletka?

03-02-2016 21:05 | Autor: Andrzej Celiński
Byłoby lepiej dla naszego zewnętrznego bezpieczeństwa i dla jakości życia, jeśliby można było z sensem odnieść ową polską politykę zagraniczną do takiego podmiotu, jakim jest Unia Europejska. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak się stanie. Może za sto, dwieście lat. Dzisiaj idziemy w kierunku przeciwnym. Od 1957 roku, kiedy to Niemcy, Francja, Włochy i kraje Beneluksu – poprzez traktaty rzymskie – zawiązały Europejską Wspólnotę Gospodarczą i Euratom, przez kolejne rozszerzenia aż do tego dla nas najważniejszego, w 2004 roku, Europa szła do przodu, jak idzie o integrację. Od kilku lat się cofa.

Pozycję Polski określa nasza gospodarcza, polityczna, kulturowa i militarna kondycja. Ta ostatnia głównie poprzez pozycję pośród sojuszników i to, na ile inni mogą na nas liczyć. Istotny jest wizerunek kraju. Przewidywalność i stabilność jego polityki. Awanturnictwo i przypadkowość, a także wybujała oryginalność, nie są w cenie. Wielkie znaczenie ma stan gospodarki, także jako pochodna polityki. Liczy się także użyteczność, obliczalność i odpowiedzialność. No i realizm. Może coś więcej, lecz to, co więcej, ma już mniejsze znaczenie, lub wpływa incydentalnie. Oczywiście, także czynnik ludzki – profesjonalizm służby zagranicznej (motywacje, oddanie, sprawność), ale najpierw jednak właściwe jej kierowanie, spójność przekazu, konsekwencja, trafność oceny interesów partnerów, zdolność zawierania korzystnych kompromisów. Czyli kultura polityczna.

Przede wszystkim jednak cele. Ich trafność, realność, użyteczność. Ich perspektywa.

Nie jestem pewny, czy jest dzisiaj w Polsce zgoda co do podstawowych celów w odniesieniu do kwestii geopolitycznych i do polityki zagranicznej. Obawiam się, że w minionym dwudziestoleciu dla wielu partii współkształtujących polską politykę bardziej liczyły się doraźne uwarunkowania wyborcze niż jakaś w miarę spójna i w miarę stabilna wizja polityki wobec świata zewnętrznego. Nie było wątpliwości co do uczestnictwa w NATO. Ale już w kwestii europejskiej do dzisiaj nie jest rozstrzygnięte, czy Unia jest dla nas bytem politycznie i kulturowo zewnętrznym, czy czymś, za co ponosimy współodpowiedzialność. Czyli, czy jest nasza tylko na dobre, czy także wtedy, kiedy dzieje się w niej coś złego.

Istotna jest jasność odpowiedzi na pytanie, co składa się na tę wspólnotę? Są tacy, którzy chcieliby ją widzieć taką, jaką była przed półwieczem, jako wspólnotę gospodarczą. A i to ze sporymi ograniczeniami z uwagi na specyficzne narodowe interesy. Są też wpływowi politycy głoszący wprost potrzebę uśmiercenia Unii. A także liczni, którzy Unię mają za dojną krowę, co pysk trzyma w Niemczech, a wymiona nad Polską. To nie jest wcale żart. – Wyciśniemy tę brukselkę – mówił lider ludowców, kiedy był wicepremierem, ministrem gospodarki. Inny, z trybuny Parlamentu Europejskiego w transmitowanej do Polski debacie, grzmiał, że Unię trzeba uśmiercić. Zwolennicy głębszej, politycznej integracji są w odwrocie. Ich przekaz jest coraz bardziej wstydliwy. Nie jest modne mówić o integracji. Modne jest mieć Unii za złe wszystko to, co dzieje się nie po naszej myśli. Jest w tym na pewno znak kryzysu demokracji europejskiej. Jest alienacja. Skutek tego taki, że chyba nigdy wcześniej przyszłość Europy nie była tak podminowana. I Polska – w obliczu kryzysu, który chwieje Unią na granicy jej życia i śmierci – awanturuje się na pokładzie o to, kto doprowadził do tego, zamiast wziąć się za wiosła.

W tym kontekście dziwnie brzmi oświadczenie premier naszego rządu, że nikt nie może nam zakazać marzeń, żebyśmy stali się czempionem Europy. Zakładam, że za tymi słowami nie kryje się dziecko, lecz wyrażają one aspiracje przywódców. Co z trafnością tak określonego celu? Czempionem jest się po wygranej rywalizacji. Jeśli my mamy wygrać, wszyscy pozostali muszą przegrać. Czempion jest jeden. I rzecz niebagatelna: co będzie tym zwycięstwem? Mam wrażenie, że kryje się za tym polityczna paranoja. Wewnątrz kraju PiS otoczony wrogami. I na zewnątrz podobnie. Świat przedstawiony jako nieustanna walka o zero-jedynkowej sumie wygranej. Zadziwiające. Zastanawiam się, czy świat PiS, także w jego polityce zewnętrznej, naprawdę istnieje, czy mi się tylko tak zdaje.

Czy rzeczywiście Europa jest już skazana na atomizację i trzeba jak najszybciej budować inne instrumenty naszego bezpieczeństwa? Z Węgrami jako najbliższym sojusznikiem. Czechami i Słowacją. Bo to przecież, wraz z Polską, jest Wyszehrad. Wszyscy w jakiejś nowej relacji z Rosją. Co więc z Ukrainą? Nie, to niemożliwe. Ja nie mogłem usłyszeć od pani premier o tym czempionacie. Ani o pierwszorzędnym sojuszu z Wielką Brytanią, która zmierza do wyjścia z Unii. To tylko wyobraźnia. W historii filozofii jest taki facet, skrajny subiektywista, George Berkeley się nazywał. Upraszczając nieco – pisał, że świat istnieje tylko w naszej wyobraźni, obiektywnie go nie ma. Polska czempionem Europy! Fajne marzenie. Ciekawy jestem miny przywódców europejskich, kiedy na ich biurkach położono by notatkę o tej treści: „Premier polskiego rządu w swoim parlamentarnym wystąpieniu powiedziała:…..”.

Zjednoczona Europa miała być odpowiedzią na jedno z najistotniejszych wyzwań współczesności, czyli asymetrii organizującego się w wymiarze globalnym kapitału i polityki wciąż pozamykanej w gorsetach narodowych państw. Regionalizacja jest odpowiedzią przynajmniej etapową. Tyle dzisiaj możemy zrobić, choć i to jest projekt wykraczający poza horyzont wyobraźni wielu spośród nas.

Tymczasem doświadczamy skutków braku regulatora konfliktu pomiędzy kapitałem a pracą. To się „jakoś” nie ułoży. To trzeba samemu ułożyć. Inaczej będzie katastrofa.

Dotychczas tę rolę pełniła władza państwowa. Dzisiaj, poza Stanami Zjednoczonymi, żadne demokratyczne państwo nie ma wystarczającej mocy do odegrania tej roli. Konsekwencją jest teatralizacja polityki i jej przyczynkarstwo. Skutkiem - rozwierające się nożyce dochodów z kapitału i z pracy. Różnice majątkowe stają się jeszcze głębsze. Demokracja tego nie może zaakceptować. To zagraża wolności. Doprawdy nie wiem więc, jaka jest perspektywa rozwijanej od trzech miesięcy polityki polskiego rządu wobec Europy. Widzę i słyszę, że ten rząd dokonuje zmiany kierunku. Na przeciwny? Chce wrócić do dobrych lat 60., 70. ubiegłego wieku? Kwestionuje Unię, chce odbudowywać państwo narodowe, dyscyplinować społeczeństwo i skupiać je wokół wielkiej, bohaterskiej polskiej historii (Grunwald? Sobieski? Kaczyński?), zmieniać fałszywą dotychczas opowieść o przeszłości na jakąś nową, prawdziwą, stawiać pomniki, których stawiania wcześniej zaniedbano? Dziwne. To się może jednak podobać. Jeśli za taką nowo-starą opowieścią stanie Kościół, nie sprzeciwi się szkoła, podeprą ją publiczna telewizja i radio, a także kilka wzruszających wielkich filmowych produkcji to, kto wie?à

Powrotu do przeszłości jednak nie ma. Chyba że chcemy zbiorowo walnąć głową w jakąś ścianę. Albo w szalonym stadnym pędzie przekroczyć próg przepaści.

Jest potrzeba nowego porządku. Wypracować ją można jedynie w skali transgranicznej. Dopóki rynek reguluje obrót gospodarczy, potrzeba polityki w skali przekraczającej granice narodowych państw jest oczywista. Unia była, a może jeszcze jest na tej drodze. Poruszała się żółwim tempem, z uwagi na konieczność skrupulatnych negocjacji wszystkiego ze wszystkimi jej członkami, z uwagi na konieczność ucierania interesów – ale szła do przodu.

Perspektywa takiej polityki, w której rzeczywistym podmiotem światowej polityki staje się Unia Europejska, jest tak odległa, że znakomita większość polityków rejteruje. Ich wyobraźnia tego nie sięga. Deficyt polityków odpowiadających na wyzwania czasu to jedna z przyczyn obecnego kryzysu. Konflikt między pracą a kapitałem jest tak stary, jak kapitalizm. Wiadomo było, że gospodarka wylewająca się poza ramy państwa narodowego traci swoje polityczne vis à vis. O konflikcie Północ-Południe i jego migracyjnych konsekwencjach wiadomo przynajmniej od czasu raportu rzymskiego. Grubo ponad pół wieku.

Jaka jest Polska 2016, jakie nasze cele, nasze interesy, nasze możliwości, nasza polityka zagraniczna? Najpierw może sprawy elementarne. Przykre, że wciąż musimy do nich wracać, że nic nie jest oczywiste. Z jednej strony, za Odrą, Niemcy. Dzisiejszy lider. Ściśle i konsekwentnie współpracujący z Francją. I potęga Wielkiej Brytanii, która zawsze jest trochę obok, ale z odejściem której, z uwagi na jej militarną pozycję i specyficzne relacje ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, Europa traci coś więcej niż sam materialny potencjał Anglików. Odejście Wielkiej Brytanii byłoby też sygnałem, punktem odniesienia dla innych, specjalnie dla tych, którzy są w wewnętrznych kłopotach, w jakimś rozedrganiu. To byłoby jak kamień, który poruszy lawinę. Europa to też NATO. Bez Wielkiej Brytanii i Niemiec trudno sobie polityczną skuteczność tego sojuszu w Europie wyobrazić. Z drugiej strony Rosja ze 144 milionami ludzi na obszarze 17 milionów kilometrów kwadratowych. I z bronią atomową.

Dwie odmienne kultury. Dwa różne modele demokracji. Rosja, dla której tęsknota za pozycją światowego imperium nie jest tylko szaleństwem cara, lecz spajającym naród marzeniem – połknie każdego, kto nie zdoła się obronić. Rosja nie tylko nie potrafi, ale i nie chce zrewidować swojego protekcjonalnego (nie znam łagodniejszego określenia dla tego przypadku) stosunku do narodów sąsiednich, które choć raz stały się przedmiotem jej władztwa. Nas jest 38 milionów. Niemców 82. Unia to 510 milionów. I pierwsza gospodarka świata. Zależy więc nam na Unii, na rozwoju jej politycznej, militarnej i ekonomicznej mocy, czy nie? Na jakiej Unii zatem zależy PiS-owi? Czy grupa wyszehradzka i zacieśnienie relacji z Londynem są większą wartością od ścisłej współpracy z Berlinem i wspólnego wzmacniania politycznego wymiaru Unii? Polityka wymaga cierpliwości i wypracowywania kompromisowych rozwiązań. Nie będzie ich, jeśli nasz narodowy interes postawimy ponad interes Europy. Wylecimy jak z procy, albo wysadzimy ją w powietrze. Do tragedii nie dojdzie, ale wizerunkowo stracimy, a materialnie tego sobie nie zrekompensujemy. Po co więc te miny? Jeśli zaś nie chcemy Unii Europejskiej jako bytu politycznego, to co w zamian?

Tak, jak w 2002, 2003 a nawet w 2004 roku nie dla wszystkich Polaków oczywistą wartością było nasze uczestnictwo w Unii,  tak dzisiaj nie jest jasny strategiczny cel Jarosława Kaczyńskiego, jak idzie o miejsce Polski w Europie, jej sojusze i priorytety. I o samą Unię. Zdaje mi się, że Jarosław Kaczyński albo nie wierzy w jej sukces wobec kryzysów jakie jej dotykają, albo idzie wstecz i porzuca, nawet niezależnie od oceny doraźnej sytuacji, ideę Europy politycznej. Czyli wraca w konsekwencji do tego, co było świadomie wzięte w nawias i przewartościowane przez chadeckich twórców Unii: państwa narodowego, w polskim przypadku połączonego ścisłym sojuszem w ramach Wyszehradu i nieokreślonej koncepcji pasa państw i narodów od Cape Nord po Bosfor. Przypomina to zabawę chłopców w krótkich majteczkach, którzy rozgrywają ołowianymi żołnierzykami wielkie bitwy, wedle ich chłopięcych, nie konfrontowanych z rzeczywistością marzeń. A co z Rosją? Co z Ukrainą?

Unia Europejska powstała w wyniku procesów wykraczających swym horyzontem poza wspólny rynek. W umysłach swoich ojców założycieli: Jeana Monneta, Roberta Schumanna, Konrada Adenauera zrodziła się z przeżycia i przemyślenia dwóch wielkich europejskich katastrof pierwszej połowy XX wieku, dwóch wielkich wojen z ludobójstwem i moralnym nihilizmem, i dwóch systemów – czerwonego i brunatnego autorytaryzmu. Przyczyną upadku Europy były rozbuchane nacjonalizmy. Nikt, jak Polacy (jeśli odnieść to do narodów z własną dzisiaj państwowością w Europie), nie doświadczył tej europejskiej katastrofy bardziej dramatycznie, bardziej tragicznie, na granicy przetrwania. Na naszej ziemi dokonały się największe zbrodnie ludobójstwa.

Czy pod presją dzisiejszego kryzysu, spowodowanego masowymi niekontrolowanymi migracjami, chcemy powrotu do państw narodowych jako podstawy organizacji politycznej Europy? Czy może inaczej – Kaczyński uważa, że zaporą przed nacjonalizmami jest, odwołując się do Lenina – krok wstecz? Czy polityka marsowych min zastąpi publiczną otwartą debatę w tej sprawie?

Przejście ponad przepaścią w relacjach Polaków i Niemców i zbudowanie najpierw normalnych, a dzisiaj – wolno mi napisać – nawet serdecznych stosunków, w których uwaga niemieckich polityków na wrażliwość Polaków, jest imponującym dorobkiem ich demokracji i rozliczenia się z własną przeszłością. Kiedy słyszy się jakieś uszczypliwości wobec Niemców, warto przypomnieć list polskich biskupów do ich niemieckich kolegów z listopada 1965 roku. To, co jest fundamentem polskiej wolności i polskiej suwerenności, warte jest stabilizacji, a nie zmiany. To wszystko przecież wciąż pozostaje kruche. Jesteśmy, jako Europejczycy, a specjalnie my, Polacy, na nierozpoznanym terenie. Sukces Unii polega przecież nie na wynarodowieniu, lecz na uzupełnieniu narodowej tożsamości europejską identyfikacją. To jest nowe nie tylko dla nas Polaków, ale i dla wszystkich innych Europejczyków. Nasze potencjały nie są równe. To my zdecydowanie więcej bierzemy niż dajemy.

Europa jest, przede wszystkim, oryginalną przestrzenią wartości. Konstytuuje ją specyficzne dla dzisiejszej Europy rozumienie praw człowieka, przede wszystkim włączenie w ich obszar, obok praw osobistych i politycznych, praw: kulturalnych, społecznych i ekonomicznych. Z tego powodu zresztą Europa ma taki kłopot z migracjami. To nie jest doraźny kłopot. Wielka fala niekontrolowanej migracji dwóch ostatnich lat jest jedynie częścią, może najbardziej spektakularną, tego kłopotu. Polscy politycy muszą wreszcie zrozumieć, że ta specyfika Europy jako wyjątkowej na Ziemi przestrzeni wartości, to nie tylko prawo do beneficjów, ale i zobowiązanie.

Dotyczy to też imigrantów z odmiennych obszarów kulturowych. Kto nie chce tego ładu moralnego i prawa na nim opartego zaakceptować, niechaj nie przyjeżdża. Od władzy politycznej Europejczycy mają prawo wymagać, by rzeczywiście była strażnikiem tych wartości, których przestrzeganie buduje dobrostan Europy. Muszą być jakieś granice. Nie tylko geograficzne, ale też w ludzkich postawach. „Multi-kulti” jest porażką, kiedy takich granic nie ma. Kiedy oznacza, że każdy zachowuje się tak, jak podpowiada mu jego wychowanie, niezależnie od współczesnego kulturowego kodu Europy. Jeśli granice są ustanowione – jasne i egzekwowane, wielokulturowość jest nie tylko zobowiązaniem wobec mniejszości, ale – poprzez nowe doświadczenie, nową perspektywę, poprzez inspirację – również impulsem rozwoju.

Wróć