Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Tkwiąc w oku politycznego cyklonu

24-02-2016 23:14 | Autor: Maciej Petruczenko
Mamy w naszym sąsiedztwie jakby nawrót do nerwowych momentów z epoki PRL, gdy esbecy i milicjanci ścigali na Ursynowie najpierw uczestników Latających Uniwersytetów, a potem ukrywających się w tej dzielnicy działaczy „Solidarności”. Dziś obraz wydarzeń nie jest tak dramatyczny, za to nagłośnienie o niebo większe.

Chodzi przede wszystkim o ostateczne, pośmiertne rozliczenie z niegdysiejszym szefem peerelowskich tajnych służb, ministrem spraw wewnętrznych i wicepremierem – generałem Czesławem Kiszczakiem, który w domowej szafie trzymał kwity na owianego legendą przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Lecha Wałęsę. O przechowywaniu tych kwitów poinformowała ponoć prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Łukasza Kamińskiego wdowa po generale – Maria Kiszczakowa, próbująca – wedle oficjalnej informacji IPN – po prostu przehandlować archiwum męża. Nic więc dziwnego, że mokotowską willę Kiszczaków natychmiast przeszukano, no i łowcy historycznych sensacji mają teraz pole do popisu, bo w przechowywanej sekretnie, a po prawdzie też – nielegalnie – dokumentacji politycznej znajdują się materiały, odsłaniające drugie oblicze nie tylko Lecha Wałęsy, o którym i tak od dawna obwieszczano urbi et orbi, że to operujący w Stoczni Gdańskiej pod pseudonimem „Bolek” dawny donosiciel Służby Bezpieczeństwa. Wałęsa miał dopiero po pewnym czasie zrezygnować z wypłacanych mu judaszowych srebrników, by zmienić front i rozpocząć walkę z komuną.

Gdy w poniedziałek, 22 lutego, Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN przy ul. Kłobuckiej 21 na Ursynowie otworzyło podwoje dla dziennikarzy i historyków, proponując lekturę teczek, tyczących „Bolka”, przed drzwiami  biura zaczął falować tłum chętnych do zapoznania się  z napisanymi kulawą polszczyzną raportami esbeków. Kiszczak, który miał rangę generała broni, nawet po śmierci nie stał się bezbronny, bowiem jego archiwalny zachowek będzie jeszcze długo wstrząsać polską sceną polityczną, a umiejętna gra teczkami może przynieść zwalczającym się obozom niejeden sukces. O ile do skaptowania Wałęsy, przyszłego prezydenta RP, wysłano kiedyś zwykłego kapitana Graczyka, to teraz  staną do zmagań już całkiem poważni gracze. Sama kolejka pod wspomnianym Biurem przypomniała nam zaś czasy PRL, kiedy tłum przepychał się pod drzwiami sklepów, do których  „rzucili” akurat meble ze Swarzędza, szynkę albo papier toaletowy.

Zanim wybuchła afera Kiszczakgate, mieliśmy również pod naszym bokiem niezły spektakl, gdy na stanowisko komendanta głównego Policji awansowano Zbigniewa Maja, by go raptem po dwóch miesiącach zdymisjonować. Maj już na wstępie dał nieźle popalić, bo przy kamerach telewizyjnych pokazał gabinet swego poprzednika, zarzucając mu, że poprzez zainstalowanie urządzeń antypodsłuchowych i bidetu w łazience zmarnował forsę na niepotrzebne luksusy i uczynił z Komendy Głównej przy Puławskiej – „Bizancjum”. Nie wiem, czy kiedykolwiek szef policji zrobił z siebie większego idiotę i politycznego dupoliza, na dodatek – przepraszam za ordynarny zwrot – srającego we własne gniazdo. Tym bardziej, że za chwilę okazało się, iż sam Maj nie jest taki święty, jak się usiłował na wstępie przedstawić. I trzeba było powiedzieć: żegnaj Majowa jutrzenko.

Polityka na szczeblu krajowym, nawet jeśli zahacza o nasze podwórko, nie powinna jednak nikomu przesłaniać zwykłej codzienności, która – być może – dla wielu osób stanie się o wiele znośniejsza po całkowitym przeprowadzeniu przez nowe władze państwa tak bardzo zachwalanej – dobrej zmiany. Wbrew złowróżbnym krakaniom, tych dwu ostatnich słów wcale nie będziemy musieli obowiązkowo opatrywać ironicznym cudzysłowem, jeśli powiodą się niektóre długodystansowe reformy. Na razie jednak grupa reformatorów – co zauważają nawet jej gorący zwolennicy – sama strzela sobie w stopę raz za razem, jeśli chodzi o tak ważną dzisiaj płaszczyznę „public relations”. Przywołany wyżej kabaretowy spektakl z komendantem Majem w roli błazna to tylko jedna z mnóstwa ewidentnych gaf, popełnionych w obecnym systemie państwowych nominacji, jako żywo nawiązujących do peerelowskiej nomenklatury, a wspieranych – jak na ironię – grafomańską poetyką niektórych wieszczów, pasującą, jak ulał, do wyśmiewanej kiedyś, a dawno już zapomnianej epoki socrealizmu.

Jeśli chodzi natomiast o wspomnianą wyżej dzisiejszą codzienność, to jest ona nieporównywalna z szarzyzną bytowania w PRL, gdy trzydzieści parę lat po wojnie panowała jeszcze taka bieda, że sprzedawano na kartki nie tylko mięso, lecz także cukier i buty. Pamiętam, jak w jedynym naówczas na Ursynowie sklepie spożywczym przy Końskim Jarze miesiącami można było wystać w kolejce do mięsnego wyłącznie nędzną rybę – kargulenę. Dużo wody musiało w Wiśle i dużo wódki przy Okrągłym Stole upłynąć, zanim kargulena mogła być zastąpiona przez uchodzące teraz za szczyt gastronomicznego wyuzdania – ośmiorniczki, którymi akurat udusił się poprzedni rząd.

Na razie więc cieszmy się tym, co już mamy, bacząc chociażby, by nie spadały nam na głowę płaty otuliny ocieplającej ursynowskie apartamentowce z okresu PRL – jak to się zdarzyło w budynku przy Koncertowej. Tamta okolica naprawdę ma pecha. Gdy stanęły w owym rejonie pierwsze budynki, jeden z nich od razy groził zawaleniem i w związku z tym poszła plotka wśród pionierów Ursynowa, że zaraz zawalą się wszystkie bloki z wielkiej płyty, mocowanej zardzewiałymi kotwami. Na szczęście nic się do dzisiaj nie zawaliło – jeśli nie liczyć tego, że po 1989 prominentom ówczesnej władzy stopniowo zawalał się świat.

Wróć