Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Tkanie całunu smoleńskiego

11-04-2018 21:21 | Autor: Maciej Petruczenko
Są na tym świecie zagadki nie do rozwikłania. Jedną z nich pozostaje podnoszona na nowo kwestia dotycząca sensacyjnego wydarzenia z 1996 roku – czyli tajemniczego zniknięcia guźca, który umknął z kwarantanny w Lesie Kabackim, gdzie został umieszczony wraz ze swymi towarzyszami niedoli przed planowanym odlotem do ogrodu zoologicznego w San Diego.

 Guziec – czyli afrykański ssak parzystokopytny z rodziny świniowatych – potrafi biegać z taką samą szybkością jak Usain Bolt w swoich najlepszych latach, więc nic dziwnego, że wymknąwszy się z ogrodzenia w Powsinie, ruszył w las i zmylił wszelkie pogonie. Na pytanie, co się stało z guźcem, nie znajduje się do dziś odpowiedzi, jakkolwiek lud ursynowski poszeptuje, że tak naprawdę został upolowany przez miejscowych spryciarzy i zjedzony.

Tym sposobem mieszkający na Ursynowie dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Tomasz Majewski stracił szansę bezpośredniego spotkania z najszybszą na świecie dziką świnią w zwierzyńcu, mieszczącym się w kalifornijskiej miejscowości San Diego, gdzie nasz czempion bywał wielokrotnie, by trenować w tamtejszym ośrodku olimpijskim Chula Vista. Nawiasem mówiąc, ucieczka guźca miała nawet większe nagłośnienie ogólnopolskie niż pamiętna historia z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy opowiadano o tresowanym niedźwiedziu, który prysnął ponoć z cyrku radzieckiego. Owego niedźwiedzia miał napotkać w lesie jadący na rowerze gajowy, który ze strachu rzucił pojazd i wdrapał się na drzewo, by po chwili skonstatować, że miś wsiada na welocyped i spokojnie odjeżdża ku wsi, gdzie z kolei jeszcze bardziej zaskoczył klientów siedzących na ławkach przed gospodą, bo zabrał jednemu z nich kufel piwa i wychylił je duszkiem. Cała sprawa podobno wyszła na jaw dlatego, że zdumiony gajowy spadł z drzewa i złamał nogę, więc trzeba było urzędowo opisać jego wypadek przy pracy. Nie wiem, czy opowieść o tak niecodziennym zdarzeniu, przedstawiona bodaj w Expressie Wieczornym, miała cokolwiek wspólnego z prawdą, ale dowodziła niewątpliwie, że Związek Radziecki mógł wtedy wystawić do Wyścigu Pokoju nawet ekipę tresowanych niedźwiedzi, które jeździłyby równie dobrze jak ówczesny gwiazdor Wiktor Kapitonow i nie miałyby problemu z oddawaniem moczu podczas kontroli antydopingowej po wypiciu paru piw.

Wspomniany na wstępie znikający guziec powraca co pewien czas na tapetę – podobnie jak znikające jedno po drugim odkrycia noszącej różne nazwy komisji Antoniego Macierewicza, który wraz z grupą samozwańczych ekspertów ogłasza kolejne przyczyny katastrofy rządowego tupolewa, do której doszło 10 kwietnia 2010 roku u progu lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem. Główna hipoteza Macierewicza brzmi: „do rozpadu samolotu doszło na skutek eksplozji w powietrzu i działań osób trzecich”. Ładunek wybuchowy miał być m. in. umieszczony na skrzydle. Były jednak również sugestie o rozpyleniu sztucznej mgły względnie helu, zmniejszającego siłę nośna samolotu i o podłożeniu bomby „termobarycznej”, a sprzyjające Macierewiczowi media dawały nawet niedwuznacznie do zrozumienia, że upadek tupolewa i śmierć 96 osób na pokładzie były następstwem zmowy premiera RP Donalda Tuska z prezydentem Rosji Władymirem Putinem w celu usunięcia ze sceny politycznej naszego prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Tym sposobem z rzeczywistej tragedii uczyniono w politycznym celu tragifarsę, pogłębioną kosztownymi ekshumacjami zwłok ofiar – i choć wyniki ekshumacji nie potwierdziły teorii o spiskach i zamachach, to dały pożywkę tym, którzy odkryli, iż w trumnach pomieszano szczątki ciał poszczególnych osób. Pozwoliło to od razu zapomnieć o kwestii numer jeden, jaką było stworzenie straszliwego bałaganu wokół podróży rządowymi samolotami, na który złożyły się działania dowódców wojskowych, oficerów BOR, pracowników kancelarii prezydenta i premiera, jak również lekkomyślnych parlamentarzystów, a na dodatek niedoszkolenie lotników specpułku z Okęcia. I w tej sytuacji ktoś próbuje upamiętnić skrajną nieodpowiedzialność i bezmyślność funkcjonariuszy jako swoisty rodzaj bohaterstwa! Całe szczęście, że pomnik, wystawiony właśnie na placu Piłsudskiego, poświęcono uczczeniu pamięci ofiar katastrofy, do której doszło w gęstej mgle przy ewidentnym naciskaniu na pilotów, by próbowali w tych warunkach wylądować na lotnisku niemającym wyposażenia ILS. Tylko że w tak prestiżowym miejscu – jak wspomniany plac – lepiej stawiać pomniki naszej chwały, a nie organizacyjnej klęski.

W dziejach chrześcijaństwa – obok wielu naciąganych historii o cudach – całkiem serio traktowana jest tajemnica płachty, która miała okrywać ciało ukrzyżowanego Jezusa, a która z uwagi na miejsce długoletniego przechowywania nazywana jest Całunem Turyńskim. W tym wypadku przynajmniej stwierdzono naukowo ponad wszelką wątpliwość, że ta lniana tkanina pochodzi przynajmniej sprzed setek lat, a ślady pozostawione po ukrzyżowaniu mogą wskazywać, że całun – być może – okrywał zwłoki żydowskiego proroka, którego rzymski namiestnik Poncjusz Piłat kazał ukrzyżować, nie przypuszczając oczywiście, że po trzech dniach Jezus zmartwychwstanie. W przeciwieństwie do realnie istniejącego lnianego płótna z Turynu dzisiejszy prorok Antoni dopiero tka Całun Smoleński, na którym pewnie zechce umieścić odbicie brudnych łap sprawców katastrofy tupolewa w 2010 roku. Trochę głupio więc zwrócić posłowi Macierewiczowi uwagę, że owym sprawcom, czy też współsprawcom, niemal codziennie patrzy prosto w oczy, a nawet jedzie z nimi na jednym wózku.

Wróć