Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Sztuka czytania gazet

01-06-2021 20:03 | Autor: Maciej Petruczenko
Dzień w dzień spływa na nas ocean przeróżnych informacji, dotyczących kwestii zasadniczych lub marginalnych; ogólnopolskich, globalnych lub lokalnych; przejściowych albo transcedentalnych. Łatwo się w tym wszystkim pogubić. Stąd bodaj najwszechstronniejszy myśliciel XX wieku, angielski filozof, matematyk i zapalony społecznik, laureat Nagrody Nobla – hrabia Bertrand Russell – sformułował między innymi jedno bardzo proste, lecz nader istotne zdanie: w naszych szkołach nie uczą najważniejszego – sztuki czytania gazet. Dziś owo zdanie ma – oczywiście – wymiar jedynie symboliczny. Trzeba je bowiem odnieść do wszelkiego rodzaju publikatorów lub, jeśli kto woli – komunikatorów. Nie tylko do prasy, lecz również do radia, telewizji oraz wszelkiego rodzaju mediów internetowych ze „społecznościowymi” włącznie. Zatem niezależnie od tego, czy naszą uwagę przyciągnie portal informacyjny Interia, czy raczej Facebook, Twitter, TikTok, OKO-press, Ciejka TV albo Radio Maryja – warto mieć swój rozum.

Kiedyś wykładowcy podyplomowego Studium Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim próbowali uświadomić nam, studentom, że dziennikarz jest „przewodnikiem po współczesności”. I wtedy taka definicja mogła mieć sens. Obecnie świat się radykalnie zmienił, a nasz zawód został całkowicie „uwolniony”i to nie za sprawą byłego ministra Jarosława Gowina, który parę lat temu dokonał takiego uwolnienia w stosunku do niejednej profesji, choćby takiej jak trener sportowy. Owo – bynajmniej nie ministerialne – uwolnienie zostało spowodowane niejako automatycznie, na skutek rewolucji technicznej. O ile regularny nadawca telewizyjny musi dostać od państwa odpowiednią koncesję, o tyle amator transmitujący przebieg strajku za pomocą smartfona nie musi kogokolwiek pytać o zgodę, jakkolwiek w każdej chwili może go przepędzić policja.

Gdy wskazuję akurat ten przykład, od razu przypomina mi się cokolwiek zabawna sytuacja, jaką śledziłem – nomen omen, za pośrednictwem gazet – w 1979 roku w USA. Gdy przy bardzo napiętych stosunkach pomiędzy Ameryką a ZSRR lotnictwo Stanów Zjednoczonych zdecydowało się na ryzykowne manewry ćwiczebne w pobliżu będącej w sojuszu z Sowietami Kuby, dwie wielkie sieci telewizyjne wykupiły prawa do bezpośredniej transmisji z tego wydarzenia. Większe pieniądze zapłaciła – o ile dobrze pamiętam – sieć ABC i to ona dostała nominalnie lepsze pozycje kamer. Nadlatujących z góry pilotów wszelako ów kontrakt w ogóle nie interesował i w praktyce okazało się, że dużo korzystniejsze ujęcia miała sieć CBS. Wobec tego ABC wystąpiła do sądu, a ten zarządził – tu można umrzeć ze śmiechu — że w celu wyrównania strat tej sieci należy... powtórzyć manewry. Wszystko to odbywało się w klimacie przypominającym kryzys karaibski z 1962 roku i znowu pojawiło się widmo trzeciej wojny światowej, ale sąd się tym w ogóle nie przejął, oceniając tylko spór od strony komercyjnej.

Przeciętny Amerykanin, mający bardzo słaby ogląd międzynarodowy, mógł najprawdopodobniej przyklasnąć sądowi, nie zdając sobie sprawy, że wykonanie wyroku byłoby czymś na granicy szaleństwa. Wiadomo wszak, że przynajmniej w dwóch wypadkach tylko trzeźwość umysłu sowieckich oficerów nie najwyższej rangi uratowała nas przed wybuchem trzeciej światówki. Jeden z tych wypadków zdarzył się w 1983 roku, gdy myśliwce ZSRR zestrzeliły Boeinga Korei Południowej z 269 pasażerami na pokładzie i Moskwa obawiała się reakcji wspierających Koreę Amerykanów. Mimo to mający dyżur w podmoskiewskim Centrum Wczesnego Ostrzegania Sił Powietrznych ZSRR podpułkownik Stanisław Pietrow słusznie ocenił, że czujniki sygnalizujące zbliżanie pięciu amerykańskich rakiet balistycznych wywołały po prostu fałszywy alarm – i nie poprosił najwyższego dowództwa o zgodę na przeciwnatarcie.

Przenosząc tok myślenia ze sfery militarnej na sferę medialną, nietrudno zauważyć, jak łatwo nawet pochopnie ogłoszony news wywołuje natychmiastową wojenkę pomiędzy stronami politycznymi. Zaczyna się np. toczyć dyskusja o tym, czy samolot z prezydentem Andrzejem Dudą na pokładzie wystartował z pewnego lotniska z naruszeniem przepisów, w innej zaś sytuacji rodzi się spór, kto naprawdę jest winien bankructwa SKOK-o Wołomin. Podobne spory toczą się też wokół posunięć obecnej władzy państwowej wobec samorządów, coraz bardziej osłabianych finansowo, a nierzadko wprost upokarzanych – jak to się stało chociażby w stolicy, gdzie państwo najpierw „zabrało” warszawiakom plac Piłsudskiego, a teraz – ursynowski Szpital Południowy. W zależności od tego, z którego medium czerpie się wiedzę na ten temat, różna może być takich faktów ocena. Gdy w roku ubiegłym premier Mateusz Morawiecki – wraz z ministrem aktywów państwowych Jackiem Sasinem – uroczyście witał na lotnisku Chopina największy samolot świata (ukraińskiego Antonowa) z maseczkami antycovidowymi z Chin, nikt jeszcze (z premierem włącznie) nie mógł wiedzieć, że to lipny towar – jak to poniewczasie ujawniły nieżyczliwe rządowi media.

No cóż, lipne maseczki to było jeszcze pół biedy, natomiast lipne newsy mogą być czymś znacznie gorszym. Do historii współczesnych mediów przeszła nadana w 1938 roku w USA audycja radiowa, wyreżyserowana przez późniejszego gwiazdora kina Orsona Wellesa, sugestywnie zwiastująca nagły atak Marsjan, ukierunkowany głównie na stan New Jersey. Co najmniej tysiące, jeśli nie miliony słuchaczy ogarnęła panika, ludzie zaczęli ewakuować się z domów i jak najdalej uciekać albo chronić się w kościołach. A skuteczność sugestii pogłębiło wykorzystanie nagrania autentycznej paniki, jaka rok wcześniej wybuchła, gdy zaczął się palić cumujący na lotnisku Lakehurst we wspomnianym stanie niemiecki sterowiec Hindenburg. Tamtego, nawet w sensie dosłownym gorącego newsa użył Welles w celach artystycznych, by przypadkowo osiągnąć efekt ponad wszelkie oczekiwania. W naszej dzisiejszej rzeczywistości już nie reżyser filmowy, lecz sam premier Morawiecki przekazuje nam co chwila jakąś Dobrą Nowinę – jak ta ubiegłoroczna o wygaśnięciu pandemii. Czy ktoś już policzył, ile razy to był „fake news”?

Wróć