Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Szeptem do ucha wykształciucha...

22-03-2017 22:24 | Autor: Maciej Petruczenko
Umarł Wojciech Młynarski, w swoim czasie mieszkaniec Mokotowa, warszawiak z krwi i kości, co najważniejsze zaś – bodaj najmądrzejszy bard naszej rzeczywistości w dobie PRL i w pierwszym ćwierćwieczu nowej Polski. Po znakomitym reżyserze filmowym Andrzeju Wajdzie straciliśmy kolejnego wielkiego twórcę, który po mistrzowsku operował słowem, narzędziem nieco już archaicznym w czasach „cywilizacji obrazkowej”.

Jeśli wydział polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego miałby się pochwalić dokonaniami któregoś z absolwentów, to przede wszystkim musiałby wymienić Młynarskiego, bo świętej pamięci Wojciech potrafił wykorzystywać język ojczysty z tak nieprawdopodobną wszechstronnością, że się to wprost w głowie nie mieści. Zdając sobie widocznie sprawę, iż wiek dwudziesty kompletnie odarł świat z romantyzmu, Młynarski postanowił sprowadzić poezję z wyżyn Parnasu, by nadać swoim poetyckim wypowiedziom wymiar... prozaiczny. Osobom akurat zasiedziałym w Warszawie jego teksty mówiły bardzo wiele.

Bo tylko warszawiak z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia potrafił docenić celność śpiewanego felietonu „Niedziela na Głównym”. Kto wiedział, że w późnych godzinach wieczornych jedynie na tym, mocno zapyziałym już dworcu kolejowym można było jeszcze napić się piwa, ten rozumiał, na czym mógł polegać kultowy charakter Głównego, skąd zresztą można było odjechać w wielki świat, na przykład do Paryża albo dostąpić tam niebywałego luksusu, jakim była przez czas pewien możliwość zabrania się do Zakopanego wraz z własnym... samochodem, który ładowało się na doczepiony do składu osobowego wagon towarowy. Świetne to było rozwiązanie, bo pozwalało na uniknięcie trudów pokonywania zimą zawsze zdradliwej i korkującej się (do dzisiaj) „zakopianki”.

„Na wszystkie smutki – niedziela na Głównym” żartowaliśmy z kolegami, gdy po meczu piłkarskim na stadionie AWF przychodziło nam jechać na ten dworzec, żeby napić się piwa. Młynarski, jak widać, napisał swoisty dworcowy hymn, nieporównywalny przecież z chamskimi tekstami kibicowskich przyśpiewek, jakie do dzisiaj słyszy się na stadionach. W tamtych latach idący na Łazienkowską warszawscy kibice nie lecieli bynajmniej Młynarskim, ale walili prosto z mostu: „Brawo Legia, Górnik ch....j!”. Wojciech zresztą też potrafił operować wulgarną polszczyzną, czyniąc to jednak wyłącznie na własny użytek w formułowanych ad hoc limerykach. W wypowiedziach publicznych pozostawał nieskazitelnym dżentelmenem i nawet tyczące spraw intymnych komunikaty wyśpiewywał z wyszukaną elegancją („Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę!”) – ku rozczuleniu adresatek owego szlagwortu, które mogły również docenić obyczajowy liberalizm Młynarskiego, doskonale wyrażony choćby w śpiewanym brawurowo przez Hannę Banaszak zwierzeniu mężatki „Mam ochotę na chwileczkę zapomnienia, na miłosny, czarujący Zwischenruf”.

A skoro już pojawiło się słówko „szlagwort”, czyli łatwa do zapamiętania dominanta tekstu piosenki, to nie od rzeczy będzie wspomnieć, iż szczególnym sentymentem darzył Młynarski najlepszych tekściarzy międzywojnia, a przede wszystkim Mariana Hemara („Całuję twoją dłoń, madame”, „Ten wąsik, ach ten wąsik!”, „Czy pani Marta jest grzechu warta?”, „Kiedy znów zakwitną białe bzy?”). Jedną z Hemarowych perełek – „Upić się warto”, zainscenizowanych przez Młynarskiego, a wykonaną przez „Słowiki Ateneum” – można w każdej chwili podziwiać na YouTube. Hemarowi poświęcił Wojciech cały spektakl w Ateneum. Tym sposobem kultura przedwojennej Polski została za jego sprawą  przetransponowana do współczesności.

Był Młynarski w dużym stopniu satyrykiem, ale o wyjątkowo wysublimowanym poczuciu humoru, trafiającym do polskiej inteligencji, określonej parę lat temu pogardliwym mianem „wykształciuchów”. Jeśli coś lub kogoś wyśmiewał, to było to delikatne ukłucie szpilką, a nie brutalne uderzenie obuchem. Stąd nieustanne przypominanie, że choć próbujemy w coraz większym stopniu sadzić się na wielki świat, to wciąż pozostajemy daleko w tyle za cywilizacją Zachodu. „W południe kawka, po niej lepiej się poczujesz, w krąg Przemysławki europejski zapach czujesz...” – żartował sobie w jednej z piosenek w okresie, gdy dążąc do elegancji, pociliśmy się niemiłosiernie w koszulach non-iron, sporządzonych z nieprzepuszczającego powietrza sztucznego tworzywa.

Bogactwo dobieranych tematów sprawiało, że Młynarski trafiał swoimi tekstami dosłownie do każdego środowiska. Przeżywającym pierwszą miłość, a jednocześnie borykającym się z matematyką uczniom poświęcił zręcznie napisaną piosenkę: „Dwa serca jak pociągi dwa, z miasteczka B do miasta A; I z miasta A do miasta B; I gdzie się mają spotkać, kto to wie...”. Gdyby wykładał swoim wierszem matmę, nawet najtępszy uczeń by wszystko zrozumiał.

Oczywiście, dziś ze szczególnym wzruszeniem powtarzamy te szlagworty spod pióra Młynarskiego, które miały podtekst polityczny („I choć szaleje wójt, wy wójta się nie bójta”, Moje ulubione drzewo – leszczyna”, „Przyjdzie walec i wyrówna”, „Róbmy swoje”). Pewnie po trosze czerpał z Młynarskiego Jurek Owsiak, rzucając kiedyś śmiałe hasło: „Róbta co chceta”. Prawdopodobnie jedna z pierwszych piosenek z tekstem Wojciecha („Z kim ci tak będzie źle jak ze mną”) tylko na pozór odnosiła się do nieodwzajemnionej miłości, w gruncie rzeczy odzwierciedlając trudne relacje między Polską lat sześćdziesiątych a każdym z jej obywateli. Dlatego przywołując filozofię Władysława Bartoszewskiego („Warto być przyzwoitym”), spuentuję swoje wywody radą, jaką dał kiedyś Młynarskiemu kręcący się wokół niego menel: „Młynarczyk, nie śpiewaj dla kurwów”. Sam na wszelki wypadek zawsze pamiętam o dobrej radzie wspomnianego menela i staram się dla „kurwów” nie śpiewać. A w każdy razie nie tańczyć tak, jak mi one zagrają.

Wróć