Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Świąteczne tradycje dawnej Warszawy

16-12-2020 23:02 | Autor: Piotr Celej
Święta Bożego Narodzenia zawsze odgrywały wyjątkową rolę w życiu Polaków. Jak świętowano niegdyś w Warszawie?

Boże Narodzenie, często nazywane również godami, zajmowało wyjątkowe miejsce w kalendarzu rocznym. Co ciekawe, za okres świąteczny uważano już 12 listopada. Oczekiwanie zaczynało się bowiem w dzień św. Marcina. Podobnie jak adwent był to okres postny. Jedynie dni świętej Katarzyny (25 listopada) oraz świętego Andrzeja (30 listopada) były wyraźnie weselsze. Wszystko zmierzało do wigilii Bożego Narodzenia. Sama wieczerza wywodzi się z pogańskiego święta dostatku i pomyślności. Z kolei w państwie rzymskim 25 grudnia był świętem Dnia Narodzin Niezwyciężonego Słońca (dies natalis Solis invicti). Także w kulturze prasłowiańskiej właśnie w tym okresie świętowano początek nowego cyklu wegetacyjnego. Ta mieszanina ludowych wierzeń oraz wiary katolickiej tworzyły z Bożego Narodzenia niezwykły zlepek tradycji, widoczny również w Warszawie schyłku XIX i pierwszej połowy XX wieku.

Szał zakupów – do “Żyda” lub domu towarowego

Tak naprawdę to już XIX-wieczna rewolucja przemysłowa skomercjalizowała święta. Po odzyskaniu niepodległości trend ten w naszym kraju przybrał na sile. W miastach przedwojenne elegantki oblegały sklepy z ekskluzywnymi markami, a biedota handlowała na bazarkach. U Jabłkowskich przedwojenna Warszawa słynęła z nierówności społecznych: z jednej strony witryny sklepów z ekskluzywną galanterią i modą, z drugiej zaś ludzie, których nie stać było na nowe, najtańsze nawet, buty. Z racji częściowego blichtru stolicę Polski nazywano Paryżem Północy. Określenie to było przesadzone nad wyraz, ale faktem jest, że przed wojną na ulicy Marszałkowskiej czy w Alejach Jerozolimskich można było poczuć się jak w wielkim mieście.

Już na początku grudnia pojawiały się świąteczne neony, zmieniano urządzenie witryn i zawieszano świąteczne lampki. Swoje żniwa rozpoczynały sklepy. Mimo inflacji i niepewnej sytuacji politycznej to właśnie święta były okresem, w którym sklepy zapełniały się klientami. Nieważne było – czy to "kolonialny", czy sklep z odkurzaczami elektrycznymi lub najwyższej klasy galanteria. Każdy, od stróża po arystokrację, chciał kupić na święta coś wyjątkowego. Handel dla elit odbywał się głównie w sklepach na parterach kamienic przy Krakowskim Przedmieściu, Nowym Świecie czy Marszałkowskiej. Zazwyczaj lokale były niewielkie, część towaru subiekci musieli więc przynosić z zaplecza. Każdy gość mógł jednak liczyć na należytą uwagę i fachowe doradztwo.

Sprzedawca, który nie znałby pochodzenia asortymentu lub nie umiał właściwie doradzić, w przedwojennej Warszawie szybko znalazłby się na bruku. Popularna warszawska popołudniówka "Dobry Wieczór!" wypisała nawet kiedyś zasady, którymi powinni się kierować subiekci. Oprócz schludnego wyglądu znajdziemy m.in. zakaz dowcipkowania czy obowiązek zaniesienia klientowi do domu towaru, jeśli sobie tego kupujący zażyczy. Podróże między sklepami w grudniową pogodę potrafiły być męczące, dlatego w lepszych sklepach ustawiano często stolik i częstowano klientów kawą.

Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się przed świętami sklepy z zabawkami. Kto nie chciał chodzić między niewielkimi sklepami, mógł udać się do domu handlowego. Najsłynniejszym był ten prowadzony przez braci Jabłkowskich. Już wchodząc do niego, można było się poczuć jak ktoś wyjątkowy. Potężne, dwuskrzydłowe drzwi otwierał portier zwany szwajcarem. Na sześciu piętrach można było dokonać zakupów wszelkich potrzebnych prezentów.

Sławą cieszył się też pasaż Simsona, który znajdował się pomiędzy Długą i Nalewkami w Warszawie. Popularny był również dom mody Bogusława Herse, zajmujący dolne piętra kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Kredytowej. Nie każdego mieszkańca przedwojennej stolicy stać było na zakupy w domach mody czy sklepach w centrum. Wtedy udawało się zazwyczaj na świąteczne bazary lub do żydowskiej dzielnicy (mówiło się wtedy "kupione u Żyda"). Na Nalewkach lub na placu Krasińskich handel kwitł mimo doskwierającego często siarczystego mrozu.

Co kupowano? W gruncie rzeczy podobny asortyment jak w droższych sklepach: ubrania, zabawki, ozdoby świąteczne. Te ostatnie kupowali też na warszawskich bazarach przyjezdni. Tylko w Warszawie można było bowiem dostać m.in. anielskie włosy do ozdobienia choinki. Kto więc przybył do stolicy turystycznie lub w interesach, kupował ozdoby choinkowe dla całej rodziny. Podobnie na bazarach kupowano żywność. Istniały co prawda sklepy kolonialne braci Pakulskich, gdzie można było dostać m.in. wędliny, ale większość warszawiaków miała zaufanie do żywności kupowanej na targach. Oczywiście, bogate warszawianki nie chodziły po karpia osobiście. Zajmowała się tym służba lub wynajęci przed świętami "sprawunkowi", którzy pomagali w większych zakupach.

Choinki w domach były przed wojną dużo bardziej okazałe. Mało kto sobie wyobrażał drzewko poniżej 3,5 metra wysokości. Co ciekawe większość warszawiaków niosła je, wracając do domu pieszo, nierzadko kilka kilometrów. Drzewka kupowało się przede wszystkim na placu Piłsudskiego i rynku Starego Miasta. Przystrajano też świątecznie drzewa iglaste, które rosły na zieleńcach. Najbardziej okazałe były choinki przy Alejach Jerozolimskich oraz kolejna przed domem towarowym Jabłkowskich. Opłatek z kolei – w większości pochodził od sióstr Sakramentek z klasztoru mieszczącego się na rynku Nowego Miasta.

Talerz dla przodka

To, co dziś nazywamy “nakryciem dla niespodziewanego gościa”, na dawnym Mazowszu miało zupełnie inne znaczenie. Było to bowiem miejsce dla dusz zmarłych przodków, dla których pozostawiano nie tylko dodatkowy talerz przy stole, lecz także resztki wigilijnych potraw. Przed przystąpieniem do wieczerzy zwracano się do dusz przodków z szacunkiem. Wierzono bowiem, że 24 grudnia duchom najłatwiej jest odwiedzić świat ziemski. W domach o wiejskich tradycjach zachowały się nawet zwyczaje składania zaklęć potrawom, których było tyle, co apostołów. Zwracano się więc do... jedzenia: „składaj się kapusto”, a przy ziemniakach „rodźcie się ziemniaki”. Potrawy były podobne do tych, które znajdziemy na współczesnych wigilijnych stołach. Zdarzały się jednak potrawy, z dzisiejszego punktu widzenia, egzotyczne: zupa migdałowa, jarmuż z kasztanami, kluski na słodko ze śliwkami lub gruszkami czy legumina makowa

Co ciekawe, dawniej po zakończonej wieczerzy wigilijnej nie sprzątano ze stołu. Na stole pozostawiano napoczęte dania, resztki, okruchy, niedopitą wódkę. Wszystko to miało służyć biesiadzie duchów przodków. Żywi domownicy otrzymywali natomiast świąteczne podarki. Były to przede wszystkim rzeczy praktyczne oraz zabawki, słodycze i egzotyczne owoce. Główną atrakcją pierwszego dnia świąt był indyk nadziewany śliwkami, a drugiego dnia raczono się zającem z melonem w occie.

W tym czasie zanikały już niektóre tradycje ludowe. Takim było obrzucanie księdza owsem na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. Tradycja ta dotyczyła przede wszystkim polskiej wsi, ale można było ją zaobserwować również w warszawskich kościołach, choć już w XIX wieku "Kurier Warszawski" podkreślał, że jest to tradycja ginąca i pielęgnowana wyłącznie na prowincji.

Na przełomie wieków XIX i XX stulecia tak okres świąteczny opisał Zygmunt Gloger: “Od Bożego Narodzenia do Trzech Króli świętowano wieczory, które dotąd lud w wielu okolicach “świętymi” nazywa. Przez całe te wieczory śpiewano kolędy o narodzeniu Chrystusa Pana, proste, naiwne, piękne. Chodzono z szopką, czyli jasełkami, z gwiazdą itd. Dotąd w wielu stronach młodzież, przebrana za Heroda, jego hetmana, żołnierzy, śmierć i djabła, przedstawia scenę z podań Pisma Świętego.”

Ciekawą i nieco zapomnianą tradycją świąteczną był zwyczaj dotyczący dnia zamykającego okres świąteczny, czyli święta Trzech Króli. Wszyscy spotykali się wtedy podczas wieczornej wieczerzy, której dodatkową atrakcją był wielki placek z ukrytym wewnątrz migdałem. Komu dostał się kawałek ciasta z bakaliową niespodzianką, ten zostawał migdałowym królem. Taka osoba mogła korzystać z wielu zaszczytów, ale sprawowała też ważne obowiązki, pełniąc funkcję duszy towarzystwa, wodzireja. Jeśli ów kawałek trafił się pannie, to traktowała ten znak jako wróżbę szybkiego zamążpójścia.

Wróć