Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Stan wojenny – dawniej i dziś

16-12-2015 23:13 | Autor: Rafał Kos
W politycznym zamęcie dzisiejszej Rzeczypospolitej mało kto pamiętał o 34. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego. Na Ursynowie akurat nie zapomniano, stąd okolicznościowy wykład prof. Andrzeja Paczkowskiego w ratuszu przy alei KEN 61.

Profesor to ważna postać współczesnej historii naszego kraju i jej niezrównany kronikarz. W latach osiemdziesiątych mieszkał przy ulicy Dembowskiego na Ursynowie i będąc pracownikiem naukowym, włączył się w nurt opozycji demokratycznej, mającej kulminację w okresie „Solidarności”. Andrzej Paczkowski doskonale zna kulisy działania władz PRL i polityczne mechanizmy ówczesnej doby. Nic więc dziwnego, że na wieczornym spotkaniu z ursynowską publicznością w niedzielę 13 grudnia potrafił rzeczowo wyjaśnić, w jakiej sytuacji ogłoszono stan wojenny, który był czymś, czego polskie prawo akurat nie przewidywało. Sztucznie stworzono jednak takie pojęcie, żeby nadać zwyczajnemu wzięciu buntującego się społeczeństwa za mordę cechy legalności. Całą operację firmowała specjalnie powołana na tę okoliczność i kierowana przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, którą najlepiej byłoby określić mianem „Junta Directiva Państwa Polskiego”.

W 1980 społeczeństwo się zbuntowało, ponieważ rzucone na początku dekady przez nowego „przywódcę narodu” Edwarda Gierka szczytne hasło „Żeby Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej” stało się nagle iluzją. Jak słusznie zauważa profesor, powstanie w sierpniu 1980 Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” było symbolem dużo szerszego ruchu społecznego, do którego – obok robotników wielkich zakładów pracy – włączyli się rolnicy, studenci oraz „inteligencja pracująca” – jeśli wolno użyć tego peerelowskiego terminu. W grudniu 1980 ruch objął już 9 mln Polaków. Co ciekawe, spychany już ze stanowiska pierwszego sekretarza KC PZPR Edward Gierek w ostatnim odruchu liberalnym opowiedział się 29 sierpnia za wyborem „mniejszego zła”, czyli pozwoleniem na zakładanie oddziałów „Solidarności” w całym kraju.

Jak wiadomo, pod naciskiem ZSRR zanosiło się na to, że już wiosną 1981 Wojsko Polskie z pomocą „bratnich armii” spróbuje zdławić ruch „Solidarności”. W tamtym czasie zastanawialiśmy się więc: wejdą, czy nie wejdą – mając na myśli przede wszystkim wojska Wielkiego Brata, jakkolwiek one od dawna w Polscy były, a już wiosną 1981 można było spotkać w rembertowskim lesie sowieckich żołnierzy rozwijających cichaczem przewody telefoniczne jako wstępne przygotowanie do ruszenia na Warszawę.

Działania władz PRL ułatwiło skumulowanie wszystkich funkcji kierowniczych w rękach Jaruzelskiego: pierwszego sekretarza KC  PZPR, premiera i głównodowodzącego wojska. Sparaliżowanie podstawowych agend kraju nastąpiło o północy z soboty na niedzielę 13 grudnia 1981. Wyłączenie telefonów, zatrzymanie programu telewizyjnego, pojawienie się na ulicach żołnierzy w transporterach opancerzonych i czołgach miało przerazić zbuntowanych Polaków. Jedynym schronieniem działaczy opozycyjnych stały się kościoły, jakkolwiek księża namawiali obydwie strony do zachowania spokoju, żeby obyło się bez rozlewu krwi. To się jednak nie udało, bo krwawe stłumienie strajku w kopalni Wujek w Rudzie Śląskiej przyniosło kilka śmiertelnych ofiar. Również w innych miejscach strajki szybko spacyfikowano. W rezultacie już 28 grudnia „Solidarność” musiała zejść do podziemia, w którym przetrwała kilka lat, aż wreszcie doszło do politycznego przełomu, obrad Okrągłego Stołu i pamiętnych wyborów 4 czerwca 1989.

Dziś niektórzy uważają Okrągły Stół za zmowę zdrajców. Ale prawdę mówiąc, za takim Okrągłym Stołem warto się i teraz rozejrzeć, żeby uspokoić nastroje obecnego stanu wojennego w polskiej polityce. Bo w bardzo wielu miejscach Polski znowu pojawił się strach i dręczące pytanie: czy do nas też wejdą, czy nie wejdą? A kto? Oczywiście – nowi reformatorzy.

Wróć