Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Spółdzielco, bądź czujny!

20-03-2019 21:11 | Autor: Tadeusz Porębski
Przez wiele lat zajmowałem się łamach kilku gazet, w tym oczywiście "Passy", problemami spółdzielczości mieszkaniowej. Ursynów to prawdziwa Rzeczpospolita Spółdzielcza, sąsiedni Mokotów również jest bogaty w spółdzielcze zasoby, więc miałem pełne ręce roboty. Opisywałem spółdzielcze przewroty, walkę o stołki, zacietrzewienie zwaśnionych grup i bezczelność prezesów.

Jednak najbardziej irytowała mnie obojętność oraz zdumiewająca beztroska członków spółdzielni, którzy w większości nie uczestniczyli w walnych zebraniach, tak jakby los ich mieszkaniowego matecznika w ogóle tych ludzi nie interesował.

Cwani prezesi i kilkudziesięciu karmionych przez nich z ręki przydupasów robili co chcieli, kpiąc sobie w żywe oczy z przepisów prawa, z ludzi i dobrego obyczaju. Niezadowoleni, jak również zadowoleni z istniejącego status quo, których nazywałem sytymi kotami, przychodzili do mnie wzajemnie się szczując. Z upływem czasu przekonałem się, że próbują mnie i gazetę instrumentalnie wykorzystywać.

Więcej czasu poświęcałem niezadowolonym, bowiem ich rewelacje o przekrętach spółdzielczych władz często miały posmak dramatu, a to dla każdego medium jest sam miód. Jednak równie często wyglądające na gruby kaliber niusy okazywały się kapiszonem. Kiedy pytałem, czy podpiszą się pod znoszonymi do redakcji oskarżeniami, odmawiali, tłumacząc się obawą przed zemstą spółdzielczych decydentów. W końcu dotarło do mnie, że ktoś chce wyjmować kasztany z ognia moimi rękami. Rozpocząłem proces edukacji, bo wielu niezadowolonych powtarzało niczym mantrę brednię, jakoby spółdzielnie mieszkaniowe to spadek po komunie, który powinien zostać przez państwo ostatecznie unicestwiony. Nie zliczę ile razy w mowie i piśmie dowodziłem, iż jest wprost przeciwnie. Przekonywałem, że spółdzielnia mieszkaniowa to najbardziej demokratyczny podmiot w tym kraju, ponieważ jest własnością wszystkich członków. Mówię im: ludzie, przecież wystarczy, że zwołacie nadzwyczajne walne, zjawicie się na nim wielką siłą i nazajutrz gabinet prezesa będzie pusty. A oni na to: no tak, ale jak zmusić członków, by się zjawili? I tak w koło Macieju. Wtedy, a było to mniej więcej przed siedmiu laty, powziąłem decyzję, że odcinam się od problematyki spółdzielczej.

Nie zrezygnowałem jednak z obserwacji spółdzielczego podwórka. I muszę przyznać, że w porównaniu z burzliwym okresem przypadającym na koniec XX i początek XXI wieku mamy w spółdzielczości mieszkaniowej Warszawy południowej błogi spokój. Spółdzielnie udowodniły, że potrafią budować nie gorzej niż deweloperzy, a często solidniej i taniej. Podmioty te posiadają drogocenne tereny inwestycyjne, nabyte w drodze darowizny od PRL i częściowo od miasta i starają się wykorzystać to dobrodziejstwo. Dowodem mogą być eleganckie zasoby powstałe w bardzo dobrych lokalizacjach wybudowane przez SM „Służew nad Dolinką” oraz SMB „Imielin” (Płaskowickiej i Dereniowa). Pola nie ustępują im ursynowskie SM „Wyżyny”, SMB „Osiedle Kabaty”, SMB „Jary”, czy SMB "Na Skraju".

Niestety nie wszyscy spółdzielcy rozumieją, że nowe inwestycje to wymierne korzyści dla spółdzielni (czytaj: dla nich samych). Zbyt wielu mentalnie nadal tkwi w starych czasach i oczekuje, że będzie mieć z okien wspaniałe widoki, a najbliższy sąsiad będzie od nich oddalony o mniej więcej pół kilometra. Nie w XXI wieku i nie w Warszawie. Żyjemy w wielkim mieście, które – chcemy, czy nie chcemy – będzie się rozwijać. Czas przyjąć do wiadomości, że wielkie miasto to jeden wielki kompromis. Ma ono swoje plusy, jak np. bogaty rynek ofert pracy, wyższe niż gdzie indziej zarobki, dostęp do kultury przez duże K, nowoczesny styl życia, ale ma także i minusy, z którymi trzeba się niestety pogodzić.

Termin „kłopotliwy spadek po komunie” pada najczęściej z ust polityków skrajnej prawicy, dla których słowo „spółdzielnia” źle się kojarzy. Nie dziwota, że politycy nie pałają sympatią do ruchu spółdzielczego, a do spółdzielni mieszkaniowych w szczególności. Podmiotami tymi rządzą bowiem niepodzielnie członkowie – mieszkańcy, dlatego znajdują się one poza polityczną kontrolą. A to polityków bardzo irytuje, ponieważ chcieliby kontrolować wszystkich i wszystko. Spółdzielnie, w odróżnieniu od urzędów administracji państwowej i samorządowej, nie są też przytułkiem dla partyjnych kolesiów. Nie ma więc żadnych powodów, dla których politycy mieliby spółdzielnie kochać. Prawda jest taka, że spółdzielczość ma z komuną tyle wspólnego, co ja z mongolskim baletem. Nie narodziła się bowiem w Polsce po roku 1945, jak uważają prawicowcy o zaczadziałych mózgownicach, ale dużo wcześniej, bo w 1918 roku, zaraz po odzyskaniu przez Polskę niepodległości.

W Warszawie pionierem spółdzielczości jest założona w 1921 r. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa. Program przedstawiony wówczas przez założycieli był bardzo klarowny. Budownictwo spółdzielcze powinno być społecznie przydatne, przeznaczone dla ludzi pracy skazanych dotychczas na wyzysk kamieniczników. Priorytetem miało być budowanie tanich trzyizbowych mieszkań w domach wielorodzinnych wyposażonych w podstawowe urządzenia sanitarne. Przyjęto zasadę, że do każdego mieszkania powinno mieć dostęp słońce i że nie będzie się budować mieszkań w suterenach. Za najbardziej przydatną formę uznano spółdzielcze budownictwo osiedlowe, formowane z zespołów domów ukształtowanych w kolonie mieszkaniowe liczące 300—400 mieszkań, posiadające własną zieleń, place zabaw dla dzieci i miejsca wypoczynku dla starszych. Wdrożony w życie przez spółdzielców program, którego owocem było stworzenie pierwszych w Polsce społecznych osiedli mieszkaniowych dla rodzin niezamożnych, można zapisać jako złotą kartę w historii naszego budownictwa mieszkaniowego.

Kolejna złota karta w dziejach spółdzielczości to okres 1945 – 1989 r. Podczas II wojny światowej przestało istnieć ponad 75 proc. spółdzielczych zasobów mieszkaniowych. Dzięki działalności spółdzielni jedna trzecia społeczeństwa, za niewielkie w sumie pieniądze, mogła po wojnie zamieszkać w godnych warunkach. Otrzymane mieszkania służą im i ich potomkom do dnia dzisiejszego. Na północnym Ursynowie, a potem na dzisiejszych "Jarach", "Imielinie" i "Natolinie" spółdzielnie mieszkaniowe zapewniły w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku dach nad głową kilkudziesięciu tysiącom osób urodzonych w latach demograficznego wyżu, czyli na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Statystyki dowodzą, że począwszy od lat dwudziestych ubiegłego wieku dzięki istnieniu spółdzielni mieszkaniowych kilkadziesiąt milionów Polaków mogło zapewnić godziwe warunki zamieszkania. Dworowanie więc z mieszkaniowej spółdzielczości oraz nazywanie jej „spadkiem po komunie” jest wysoce niesprawiedliwe i po prostu niesmaczne.

Dzisiaj spółdzielnie budują mniej mieszkań niż za najlepszych czasów, ale w ich zasobach wciąż znajduje się ogromna liczba lokali. Jest faktem, że od początku lat dziewięćdziesiątych liczba mieszkań budowanych przez spółdzielnie z roku na rok systematycznie spadała. Powróciła jednak tendencja wzrostowa, co cieszy, ponieważ konkurencyjne wobec deweloperów spółdzielcze budowanie staje się społecznie i ekonomicznie uzasadnione. Nie obronimy się przed ekspansją deweloperów, którym na dodatek sprzyja przyjęta w ubiegłym roku przez Sejm ustawa zwana "lex deweloper". Dlatego protesty przeciwko zabudowywaniu przez spółdzielnie gruntów przeznaczonych pod inwestycje nie mają żadnego sensu. Deweloper jest bezwzględny, z władzami spółdzielni można negocjować wielkość inwestycji oraz sposób jej realizacji. Wrogiem spółdzielców nie są zatem zarządy spółdzielni, lecz nie liczący się z nikim i z niczym deweloperzy. W tej sytuacji inwestycje spółdzielcze należy wspierać, a nie przeciwko nim protestować.

Powinniśmy natomiast pilnować niczym oka w głowie istniejących terenów zielonych, na przykład przedpola Lasu Kabackiego. Dlaczego? Bo zapisy "lex deweloper" spowodowały, że miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego już nie wiążą rad gmin w zakresie ustalania lokalizacji inwestycji mieszkaniowej. W przypadku zamiaru zrealizowania takiej inwestycji deweloper występuje po prostu z wnioskiem o ustalenie lokalizacji do właściwej miejscowo rady gminy. Rada może zwykłą większością głosów wydać dowolną decyzję lokalizującą i towarzyszącą (np. w sprawie drogi, sieci mediów czy parkingu), nie zważając na zapisy mpzp. To bardzo niebezpieczna sytuacja, ponieważ dzisiaj cieszymy oko terenem zielonym, a jutro, po sesji rady gminy, na teren ten mogą wjechać koparki. Zwiększmy zatem czujność, ponieważ pojawiają się sygnały o coraz częstszym wykorzystywaniu przez rady gmin zapisów nieszczęsnej ustawy "lex deweloper". Taki właśnie jest cel niniejszego felietonu.

Wróć