Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Ściana Wschodnia wstrzymała Ursynów

15-07-2020 20:47 | Autor: Maciej Petruczenko
Jonathan Swift, irlandzki pisarz z satyrycznym zacięciem, żyjący w latach 1667 – 1754), rzucił między innymi na papier taką oto sentencję: „Kłamca polityczny różni się od zwykłego tylko jednym – zazwyczaj ma krótką pamięć”. Dlatego Polska Agencja Prasowa może w każdej chwili przypomnieć Jarosławowi Kaczyńskiemu jego słowa z 2010 roku, które zacytowała w depeszy z Łodzi: „Jeśli jakaś władza ma wszystkie stanowiska w państwie, najróżniejszego rodzaju – a po strasznej katastrofie nastąpiła przecież szybka obsada różnych stanowisk, także pozarządowych – jeżeli do tego ma prezydenta, jeśli do tego ma jeszcze poparcie potężnych mediów, które nie zauważają jej błędów, które w jednych oczach widzą źdźbło, a w innych belki nie widzą – żeby się odwołać do Ewangelii – to wtedy z naszą demokracją może być naprawdę bardzo niedobrze” – nauczał prezes partii Prawo i Sprawiedliwość podczas wiecu w Łodzi.

I ja się z tą jego nauką całkowicie zgadzam. Tylko że dzisiaj, gdy się obserwuje owego latarnika oświetlającego drogę, jaką ma iść Polska, to okaże się, że najciemniej pod latarnią. Obecnie bowiem sam Jarosław wprost hołubi tak ostro krytykowany przez siebie dziesięć lat temu model państwa. Zapomniał wół, jak cielęciem był, czy co?

No cóż, punkt widzenia zależy zawsze od punktu siedzenia i tu oczywiście nic nowego pod słońcem. Państwowy monopol mieliśmy już w czasach PRL, a z tym monopolem wiązała się tzw. nomenklatura, czyli przyznawanie ważnych lub intratnych stanowisk li tylko po partyjnym uważaniu. Chodziło bowiem o to, żeby na tych stanowiskach pozostawali sami swoi. Trudno oczywiście nie zauważyć, iż w podobnym duchu zaczęły działać również dominujące partie nowej Polski, dobierając swojaków choćby na chybił trafił: jednego rzuci się na sport, innego na hodowlę koni arabskich, a jeszcze innego na kolejnictwo lub wodociągi. W efekcie facet będący ministrem spraw zagranicznych kompromituje się do tego stopnia, że bredzi o swojej wizycie w nieistniejącym państwie San Escobar, aż cały Internet ryczy ze śmiechu. Podobnie skompromitował się kiedyś, tylko w nieco innym kontekście, były minister kultury z rekomendacji PSL.

Pamiętam, że za Peerelu, gdy rozpoczęto „odżydzanie” stanowisk, chciał na takiej zasadzie zostać redaktorem naczelnym miesięcznika „Szachy” pewien gość, który w ogóle nie kumał tej gry i musiałby się jej dopiero nauczyć. Teraz PiS, planujące liczne zwolnienia urzędników, gotowe wyrzucać z roboty nawet absolwentów Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Krótko mówiąc, nie będzie się ponoć oszczędzać również wykwalifikowanych urzędników służby cywilnej (mianowanych), bo pandemia koronawirusa zmusza do poważnych cięc personalnych. Może jednak lepiej rozwiązać funkcjonujące przy ministrach „polityczne gabinety” (jeśli ich dotychczas nie rozwiązano)?

Wiele wskazuje na to, że swojakiem przestał być nagle premier Mateusz Morawiecki, którego prywatne posunięcia majątkowe mogły budzić szczery podziw, ale może ktoś z rządowych ideologów przeczytał przypadkowo w jednym z moich felietonów, że Polski to już nie da się przepisać na żonę – i zalecił jak najszybsze spuszczenie Mateusza, choć on z takim zapałem głosił swoją Ewangelię w niedawnej kampanii prezydenckiej, wspierając Andrzeja Dudę.

Ten ostatni – zgodnie z przewidywaniami – wygrał po raz drugi wybory na prezydenta RP i to akurat trzeba uszanować, niezależnie od tego, co się myśli o metodach wpływania na społeczeństwo, które nie wszystkim mogły się podobać. Prosta metoda janosikowa – zabierać bogatym, a rozdawać biednym na pewno była kluczem do tego zwycięstwa. Poprzednio rządzące partie chwaliły się, jak dobrze sobie radzi Polska jako całość, nie zajmując się już tym, jak ten całościowy dobrobyt ma się do sytuacji ekonomicznej przeciętnego Polaka, któremu nie mogło się też spodobać podwyższenie progu przejścia na emeryturę. Nowa władza natomiast zwróciła się ku tym, którzy radzą sobie najsłabiej, a na żonę mogą przepisać co najwyżej swoje długi. No i najbiedniejszy lud, głównie już zaawansowany wiekowo i zamieszkujący wschodnie rubieże Rzeczypospolitej – władzy się odwdzięczył. Trzeba sobie wszakże zdawać sprawę, że rozdawnictwa nie da się utrzymać na dłuższą metę. Każda kasa ma bowiem swoje dno, zwłaszcza ta obecna, z której czerpie się nader obficie, żeby zrekompensować obywatelom straty spowodowane koronawirusem.

Ze wspomnianą Ścianą Wschodnią zderzył się nasz sąsiad z Ursynowa, startujący w wyborach na prezydenta RP – mer Warszawy Rafał Trzaskowski, który okazał się lepszy od Andrzeja Dudy w dziesięciu spośród 16 województw, a jednak – mimo wygrania tylu bitew – przegrał całą wojnę. Była to na szczęście nad wyraz honorowa przegrana. Każdy z pretendentów zebrał ponad 10 milionów głosów, co faktycznie dzieli Polskę niemal równo na pół. Wodzów wiecznie ścigającej się z PiS-em Platformy Obywatelskiej zapytać wypada: gdzieście mieli oczy, nie wysuwając wcześniej Trzaskowskiego na pozycję swojego lidera, skoro potrafił on w mgnieniu oka i przy ciężkim ostrzale ze strony konkurencji zyskać tak wielkie uznanie, choć – w przeciwieństwie do Dudy – nie wspierały go ani trony, ani ambony? Na stanowisko prezydenta państwa ten zasiedziały ursynowianin akurat się znakomicie nadawał z uwagi na swoje obycie międzynarodowe, znajomość kilku języków obcych oraz wyniesioną z domu rodzinnego elegancję w zachowaniu. Andrzej Duda takich walorów nie ma, a blask klasztoru jasnogórskiego, gdzie bywa on nader często, pomaga mu jedynie na forum krajowym. Za granicą wsparcie braci paulinów – niczego im nie ujmując – może się bowiem przydać tylko jako protekcja dla kogoś chcącego znaleźć się za klasztorną furtą.

Wróć