Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Sąd sądem, a Prawo i Sprawiedliwość musi być...

24-08-2016 20:37 | Autor: Maciej Petruczenko
Dobrze się oglądało filmową komedię Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi”, bo łatwo rechotać, oglądając kogoś, kto się wygłupia na ekranie. W prawdziwym życiu jednak, gdy się ludzie zaperzą, nie każdemu jest akurat do śmiechu.

Ledwie parę dziesiątków lat temu na terenach zwanych w naszej nomenklaturze Kresami najpierw zaperzała się ludność polska, zwłaszcza urzędnicy państwowi, którzy w religijnym uniesieniu doszli w 1938 do wniosku, że najlepszą formą głoszenia Dobrej Nowiny będzie spalenie 109 cerkwi. I jak pomyśleli, tak zrobili. Potem – dla odmiany – zaperzyli się Ukraińcy, którzy poszli o krok dalej i zamiast palić w rewanżu polskie kościoły i domostwa, zaczęli po prostu rżnąć „Lachów”. No i od czasu rzezi wołyńskiej znane powiedzenie „strachy na Lachy” straciło nagle żartobliwy sens.

Nasi powojenni przesiedleńcy ze Wschodu zabrali ze sobą na tak zwane Ziemie Odzyskane specyficzny kresowy humor i obyczajowość, wyrażoną chociażby w genialnie napisanych przez Andrzeja Mularczyka dialogach „Samych swoich”. Któż nie pamięta charakterystycznej wypowiedzi babci Pawlakowej: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”? Co ciekawe, taki sam typ myślenia charakteryzował wiele politycznych ekip, władających Polską, zarówno w jej okresie „ludowym”, jak i w minionych 27 latach. Teraz zaś filozofię, jaką prezentowała babcia Pawlakowa, mamy jakby w skali makro, czyli te tam Sądy Najwyższe i insze Trybunały Konstytucyjne niech se bedom, a Prawo i Sprawiedliwość – niezależnie od nich – musi być po właściwej stronie. I dobrze jest wpaść do kogoś na przyjacielską pogaduchę, ale na wszelki wypadek lepiej mieć granat w kieszeni.

Syndrom określany jako „Sami swoi” jest bowiem nieodłącznym elementem polityki, a ponoć najdosadniej powiedział o tym przed laty Marek Kuchciński (dzisiaj marszałek Sejmu), który triumfalizm Akcji Wyborczej Solidarność wyszydził trzema ekspresyjnymi słowami „Teraz k.....rwa my!” I to hasło jest powtarzane do dzisiaj w eleganckim skrócie TKM, znajdując bez trudu kolejnych wyznawców. Powierzanie wszystkich ważnych i lukratywnych stanowisk samym swoim to najprostszy sposób stworzenia potężnego regimentu politycznej klienteli. Za komuny wyrażało się to w formule BMW (bierny, mierny, ale wierny), w wojsku wyrażanej słowami „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”.

Trudno nie zauważyć, iż do programu TKM z wielką chęcią dołącza się u nas nawet Kościół, nie bacząc na nauki, głoszone przez papieża Franciszka, który zamiast wywyższania się nad tłumem wiernych zaleca księżom, a zwłaszcza hierarchom, skromność i pokorę, przestrzegając, by w żadnym państwie nie dochodziło do łączenia ołtarza z tronem, czyli religii z polityką.

Tymczasem dzisiejsza władza w Polsce wkracza na kolejne Ziemie Odzyskane. Jedną z tych ziem ma być wkrótce miasto stołeczne Warszawa. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz kilkakrotnie już wspominała, że w stołecznym ratuszu spodziewa się aresztowań. A mogą one nastąpić nie tylko tam. Podłożem spodziewanej akcji ma być reprywatyzacja,  przeprowadzana tylko pozornie „na dziko”. Problem zwrotów nieruchomości zagrabionych albo – jak kto woli – upaństwowionych względnie skomunalizowanych w czasach „Polski Ludowej” dotyczy wprawdzie nie tylko Warszawy, ale właśnie w stolicy najwięcej komplikacji rodzi ogłoszony w 1945 „dekret Bieruta”. Z jednaj strony mamy bowiem walczące o odzyskanie mienia swoich członków stowarzyszenie „Dekretowiec”, z drugiej starającą się o utrzymanie własności komunalnej ekipę „Miasto jest nasze”, no a z trzeciej – ratusz z nieszczęsnym Biurem Gospodarki Nieruchomościami. Za sprawą długoletniego dyrektora Marcina Bajki BGM stworzyło dla swoich urzędników iście bajkowy krajobraz miasta, w którym jest wszystko do wzięcia, ale tylko przez „samych swoich”. Aż głupio to powiedzieć, ale w gronie beneficjentów reprywatyzacji, polegającej na sięganiu po cudze, znalazł się nawet małżonek pani prezydent, wywianowany po części kamienicą przy ul. Noakowskiego 16, tuż po wojnie – jak informują rozliczne media i jak wynika z wyroków sądowych – zwyczajnie ukradzionej żydowskim właścicielom. Tak w każdym razie przedstawiono to opinii publicznej i trudno się dziwić, że ludzie nie są w stanie pojąć, o co w tym wszystkim chodzi i pytają, czy pan Andrzej Waltz, dziedziczący część owej majętności, to w końcu legalny spadkobierca, czy – nie owijając w bawełnę – paser. Żeby nie było wątpliwości natury etycznej, powołuje się on na to, że wydanie owej kamienicy jemu i pozostałym spadkobiercom zostało nakazane za warszawskiej prezydentury wywodzącego się z Prawa i Sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, a sam akt przekazania nastąpił, gdy komisarzem Warszawy był reprezentujący tę samą formację Kazimierz Marcinkiewicz. Zdaje się jednak, że w sensie prawnym okoliczności te niczego nie zmieniają.

Zarówno BGM, jak i Samorządowe Kolegium Odwoławcze, żeby już nie czepiać się prokuratury i sądów, dopuszczały przez wiele lat do prawnej wolnoamerykanki reprywatyzacyjnej, opartej na zasadzie: wszystkie chwyty dozwolone. W efekcie dorabiała się grupa cwaniaków, niemająca nic wspólnego z legalnymi właścicielami lub ich spadkobiercami, a najwięcej traciło na tym samo miasto. Dopiero tak zwana mała ustawa reprywatyzacyjna, podpisana niedawno przez prezydenta RP Andrzeja Dudę, pozwoli choć w części powstrzymać zakusy sprytnych grabieżców. Tygodnik „Passa”  – wysiłkiem red. Tadeusza Porębskiego – odkrył przynajmniej jeden reprywatyzacyjny przewał – przy ulicy Narbutta 60, a przy okazji zdekonspirował cały szereg funkcjonariuszy państwowych i samorządowych, którzy wprost stawali na głowie, żeby przewału bronić. Zobaczymy, czy teraz za to wszystko bekną. Bo niezależnie od tego, jak nazywa się pewna partia, prawo i sprawiedliwość w Polsce muszą być.

Wróć