Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Rząd i samorząd – czy musi iskrzyć?

24-07-2019 22:44 | Autor: Maciej Petruczenko
Niejedną ważną mądrość pomieścił Mikołaj Rej w „Krótkiej rozprawie między trzema osobami – Panem, Wójtem a Plebanem”. Nader pouczająca jest tam kwestia księdza: „Bo nas sam Pan uczył temu – chceszli sam brać, daj drugiemu”. O potrzebie trzymania się tej zasady przekonało się wielu chciwców, również we współczesnej polityce.

Jak to mawiano za kulisami wydarzeń: nie dlatego wpadł, że kradł, tylko dlatego, że się nie dzielił. Namacalne tego przykłady mieliśmy chociażby przy warszawskiej i nie tylko warszawskiej reprywatyzacji nieruchomości. Wścibscy pismacy ujawnili, że chętnych do pozyskiwania korzyści z owego procesu nie brakowało – i to bodaj we wszystkich partiach. A Kościół z kolei uczynił sobie dojną krowę z instytucji ustawowego rewindykowania swoich przedwojennych dóbr, zagarniając po drodze wiele takich, które do niego nigdy nie należały. Może księża doszli do wniosku, że o ile zbawienie wieczne jest rzeczą cokolwiek iluzoryczną, o tyle księga wieczysta to jest konkret, dający podstawę materialną. Dlatego niejeden samorząd gminny przeżył chwile głębokiego rozczarowania, gdy nagle za jego plecami ksiądz proboszcz albo bracia zakonni przechwytywali dobra publiczne, choćby takie jak dawny teren zajezdni trolejbusowej w Piasecznie – kompletnie nie licząc się z interesem i potrzebami lokalnej społeczności. I nikt żadnego wójta albo burmistrza czy też rady odpowiedniego szczebla o zgodę nie pytał, bo decyzję o nagłym uwłaszczeniu podejmowała sławetna Komisja Majątkowa, a od jej postanowień nie można się było odwołać. Mieliśmy więc w wolnej już Polsce multum przykładów działania w oparciu o „prawo kaduka”, co pozwoliło różnym cwaniakom nieźle się wzbogacić. Jak na ironię zaś, przez długi czas ani rząd, ani Sejm na to jawne bezprawie nie reagowały i na dobrą sprawę generalnego uregulowania nadal brak.

Obecnie wyłania się wszakże problem całkiem nowy. Otóż samorządy zaczynają mieć na pieńku z rządem, narzekając, że zadań przybywa, a z funduszami niezbędnymi w budżecie miejscowym dzieje się coś wręcz przeciwnego. Wiceprezydent Warszawy Michał Olszewski narzeka, że najświeższe zmiany w podatku dochodowym od osób fizycznych oraz w systemie ubezpieczeń spowodują zmniejszenie rocznego budżetu miejskiego aż o 1,3 mld złotych. Mina, na którą nadepnie stołeczny samorząd, to przede wszystkim tzw. zerowy PIT dla młodzieży pracującej w wieku do 26 lat, o ile roczny dochód na głowę nie przekracza 85 tysięcy 528 złotych. Odpowiednia ustawa ma już obowiązywać od 1 sierpnia 2019, więc chłopaki i dziewczyny w urzędzie miasta na placu Bankowym muszą już trzymać się za kieszeń. A przecież samorządowi dołożono zadań w związku z reformą systemu oświaty, nie mówiąc już o wielu innych potrzebach.

Nie da się ukryć, że w obecnej sytuacji politycznej na linii rząd – samorządy wielkich miast głównie iskrzy. Widać, że np. warszawskie „lemingi” z Ursynowa i Wilanowa mają być ukarane za głosowanie na niewłaściwe ugrupowania i tu harmonijnej współpracy – jak nie było z czasów prezydentki Hanny Gronkiewicz-Waltz, tak nie będzie również za prezydentury Rafała Trzaskowskiego. Można nawet śmiało powiedzieć, że ogólnopolski rząd pozostaje ze stołecznym samorządem w stanie całkowitego niezrozumienia i jest to stan permanentny. Jakikolwiek wyłania się problem, od razu jest skakanie sobie do oczu, a najczęściej torpedowanie poczynań władzy warszawskiej przez wojewodą mazowieckiego, będącego emanacją rządu. Trzaskowski musi sobie przypomnieć dawną maksymę: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie...

Spory rodzą się dosłownie w każdej sprawie. Jedną z nich była chociażby lokalizacja pomnika śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Podobne ceregiele wynikły w związku ze zmianami nazw ulic, z czego powstało istne qui pro quo i w wielu wypadkach poczta po prostu głupieje, bo tak naprawdę nie wiadomo, czy to np. ulica Związku Walki Młodych, czy raczej Andrzeja Morro. Przy tym wszystkim skądinąd zasłużone postaci traktowane są instrumentalnie i przybijanie tabliczek z ich nazwiskami, a potem usuwanie – na pewno nie służy godnemu upamiętnieniu.

Zresztą, w skali kraju toczą się również spory właśnie o to, czy ktoś był postacią godną, czy niegodziwcem. I władze lokalne ostro protestują przeciwko decyzjom Instytutu Pamięci Narodowej, który robi bohaterów z ludzi, którzy byli po prawdzie przede wszystkim zimnymi mordercami – niezależnie od proweniencji politycznej. Zwykła ludzka pamięć i zadawnione poczucie wyrządzonych krzywd muszą usunąć się na bok w sytuacji, gdy to nie zgadza się z wyobrażeniem nowo mianowanych historyków IPN. Prawda ustępuje niejednokrotnie kompletnym zafałszowaniom, nie liczy się krew przelana za Polskę, a pomniki stawia się ludziom, o których Jan Tadeusz Stanisławski jak najsłuszniej śpiewał kiedyś w kabarecie Pod Egidą, że miast nadstawiać karku za ojczyznę, woleli spieprzać gdzie się da.

Jeśli chodzi o uprawnienia samorządów, to przez lat wiele walczyliśmy o to, żeby w Warszawie więcej kompetencji miały np. rady dzielnic i burmistrzowie. Teraz jednak nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, bo – jak się wydaje – rząd już teraz ma samorządy za hetkę-pętelkę. W skali kraju zaczyna się jakby wprowadzać, a raczej przywracać coś, co niegdysiejsi ideolodzy PRL nazywali „centralizmem demokratycznym”. W gruncie rzeczy chodziło o to, że w państwie o ustroju faktycznie dyktatorskim pozorowało się demokrację. Realizujący tego rodzaju koncepcję i działający akurat „bez żadnego trybu” rzeczywisty przywódca państwowy Władysław Gomułka wierzył, że właśnie tak trzeba. I to on osobiście powziął negatywną decyzję w tak błahej sprawie, jak to, czy Polska ma wydać kasę na transmitowanie w 1970 roku piłkarskich mistrzostw świata w telewizji.

Jeśli i dziś centrala władzy zechce regulować każdy szczegół i niczym Wielki Brat wkraczać do naszych domów, pozostanie nam tylko na powrót zaczytywać się w Orwellu. Albo – jak radził Stanisławski, tylko z zupełnie innego powodu – po prostu spieprzać gdzie się da.

Wróć