Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Rosłem razem z Niepodległą

07-11-2018 21:53 | Autor: Maciej Petruczenko
Wywiad z naszym sąsiadem, stulatkiem Kazimierzem Laskowskim.

PASSA: Wprost wierzyć się nie chce, ale urodził się pan w momencie, gdy Polska stanęła po 123 lub – jak uważają niektórzy – po 116 latach u progu niepodległości, a w Warszawie zaczęto już rozbrajać okupujących miasto Niemców...

KAZIMIERZ LASKOWSKI: To prawda, urodziłem się 17 września 1918 roku w Warszawie i od urodzenia mieszkam w zbudowanym w 1910 rodzinnym domu na obecnej ulicy Wyczółki. W momencie mojego urodzenia to była jeszcze wieś o tej nazwie.

Można powiedzieć zatem, że rósł pan razem z Polską już niepodległą...

Na to wygląda.

Od jakiego momentu dzieciństwa zaczął pan orientować się, co się w Polsce dzieje?

Ta świadomość zrodziła się wraz z pójściem do szkoły podstawowej, którą wtedy nazywaliśmy szkołą powszechną. A ta szkoła mieściła się w zwykłej wiejskiej chałupie w Grabowie przy dzisiejszej ulicy Tanecznej, czyli w tym samym miejscu, w którym zbudowano istniejącą do dzisiaj „tysiąclatkę”. W tamtej przedwojennej szkole były tylko dwie izby lekcyjne. Chałupę rozebrano w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i wzniesiono duży budynek szkolny w ramach akcji „Tysiąc szkół na tysiąclecie Polski”.

Czy okres międzywojenny wspomina pan z przyjemnością?

No cóż, ja byłem młodym człowiekiem. W 1932 roku ukończyłem naukę w owej szkole powszechnej w Grabowie i zostałem na gospodarstwie ogrodniczym z rodzicami. Ciężki to był okres, bo wszystkie prace trzeba było wykonywać ręcznie. Nie było jeszcze żadnej mechanizacji. Mieliśmy jednak trzy konie, bo gospodarstwo było spore, a ziemię posiadała moja rodzina od 1830 roku, uwłaszczona jeszcze przez cara.

Jeździł pan czasem wierzchem na koniu?

Raczej rzadko, bo nie było takiej potrzeby. Najczęściej się jeździło konnym zaprzęgiem.

A czas drugiej wojny światowej to nie były przelewki...

No tak, nastąpiła powszechna mobilizacja. W czasie okupacji niemieckiej cztery razy rekwirowano nam konie nieodpłatnie. Poza tym obarczano nas obowiązkowymi kontyngentami. Trzeba było dostawiać nasze zbiory, za które płacono zaledwie 20-30 procent cen rynkowych.

W sąsiedztwie pana domu na terenie wyścigów konnych urzędowali Niemcy...

Oni wybudowali i tam, i na naszych polach hangary z dykty, które miały zmylić nadlatujących alianckich lotników, żeby nie zbombardowano właściwego lotniska na Okęciu, chociaż Okęcie i tak było już zbombardowane w drugim dniu wybuchu wojny.

Czy przed wojną bywał pan czasem w Śródmieściu?

Oczywiście, bywałem. Najczęściej woziłem furmanką warzywa na Stare Miasto do żydowskiego komisjonera. We wsi Wyczółki mieliśmy początkowo drogę gruntową prowadzącą do Puławskiej, dopiero z czasem położono bruk z kocich łbów. A gdy zaczęto budować tor wyścigów konnych, to zamknięto nam tę drogę, która kończyła się przy Puławskiej u dzisiejszej bramy Wyścigów. No i trzeba już było objeżdżać tor naokoło.

A jaka była wówczas nawierzchnia samej Puławskiej?

Od dzisiejszej ulicy Poleczki w stronę Warszawy Puławska pokryta była grubą kostką. Ta nawierzchnia miała jednak na pewnym odcinku przerwę, począwszy od dzisiejszej Wałbrzyskiej, bo tam było trzęsawisko, które wysypywano drobnymi kamykami, nazywanymi szabrem.

Pewnie jeździł pan też łączącą Warszawą z Grójcem kolejką wąskotorową...

Jeździłem tą ciuchcią regularnie do szkoły na Dolnej. Żeby dojść do przystanku, trzeba było obejść parkan wyścigowy i wsiąść do kolejki przy wejściu na wyścigi. Dojeżdżało się tylko do Wierzbna i dalej już się ruszało piechotą, bo tramwaje kończyły bieg przy ul. Woronicza. Z tramwaju nie korzystaliśmy, ponieważ bilet kosztował aż 20 groszy, za co można było zjeść dobre śniadanie. Z powrotem po lekcjach wędrowaliśmy już do domu piechotą.

Kiedy po raz pierwszy zdarzyło się panu jechać samochodem?

Nie pamiętam, ale ważne było to, że w 1960 roku zdobyłem prawo jazdy i to zawodowe – na samochód osobowy, ciężarowy i motocykl. Musiałem zdać egzamin w milicyjnej szkole ruchu drogowego w Mysiadle. Tyle że wykorzystywałem to prawo jazdy na własny użytek w naszym gospodarstwie. Niemniej, co pięć lat musiałem zdawać okresowy egzamin.

Jakie pojazdy pan zatem prowadził?

Najpierw motocykl WFM, który do tej pory stoi u mnie w domu, ma już 60 lat. Moim pierwszym samochodem osobowym był Moskwicz, a ciężarowym Lublin. Jeździłem nim przez 36 albo nawet 37 lat. Gdy przestałem gospodarować, oddałem go do muzeum w Lublinie. Muszę przy okazji powiedzieć, że mechanizacja była wielkim przełomem w naszej ciężkiej pracy fizycznej, zwłaszcza od momentu, gdy pojawiły się ciągniki.

Wiadomo skądinąd, że ma pan duży sentyment do wielkiego przywódcy ruchu ludowego, jednego z pionierów polskiej niepodległości Wincentego Witosa...

Sentyment do ruchu ludowego bierze się u mnie stąd, że moi przodkowie to byli chłopi pańszczyźniani. Swego czasu byłem nawet we władzach Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, a teraz jestem członkiem PSL. Przez 45 lat prowadziłem miejscowe koło ludowców. Dopiero w ubiegłym roku postanowiłem wreszcie dać sobie z tym spokój, bo przecież mam swoje lata. I wybraliśmy na prezesa młodą dziewczynę. Tylko że nasze koło się kurczy. Powstało jeszcze w 1946 roku czyli pod ówczesnym szyldem PSL, a jednocześnie zawiązało się koło Wici, w którym też byłem. Jeździliśmy wtedy z występami artystycznymi po wszelkich uroczystościach ludowych, takich jak Dożynki. Śpiewaliśmy, przedstawialiśmy najróżniejsze skecze. Gdy jednak lider ludowców Stanisław Mikołajczyk wyjechał z kraju, ta działalność artystyczna podupadła. W 1971 odtworzyliśmy na Wyczółkach dawne koło PSL i właśnie w tym kole prezesowałem przez 45 lat.

Powróćmy jeszcze do tematu uwłaszczenia pana rodziny przez cara...

Mamy do dzisiaj dokument z 1830 roku, w którym jest napisane, że mój prapradziadek Antoni Laskowski otrzymuje na własność 26 mórg, które do tamtego momentu uprawiał, świadcząc pańszczyznę.

Zdrowie panu najwyraźniej dopisuje, wypada zatem na zapytać, jak pan się czuje w nowej Polsce, po 1989 roku?

Trudno mi powiedzieć, bo nie prowadzę już gospodarki i wycofałem się z pracy społecznej. A pamiętam, że w 1967 zapisałem się do warszawskiej spółdzielni ogrodniczej. Zostałem tam nawet przewodniczącym rady, pełniąc tę funkcje do czasów „Solidarności”. Wycofałem się jednak, bo się akurat „Solidarnością” ogrodniczą nie zachwyciłem, ponieważ dostało się do niej trochę takich ludzi, którzy tam być nie powinni.

Pana gospodarstwo nie było małe...

Gospodarowałem aż na 10 hektarach. A najlepszym czasem dla mnie to były lata siedemdziesiąte za Gierka. Produkcja ogrodnicza koncentrowała się wówczas wokół Warszawy, gdzie mieliśmy bardzo dobre grunty. Zaczęła się budowa szklarni. A zbyt na produkty ogrodnicze mieliśmy olbrzymi. Warszawska Spółdzielnia Ogrodnicza miała specjalny pociąg, który dwa razy w tygodniu woził towar na Śląsk, gdzie produktów ogrodniczych brakowało.

Czy podoba się panu dzisiejsza Warszawa?

Zmieniła się ogromnie na korzyść, tylko ja bym się teraz w mieście pogubił.

A obecny świat polityki pan akceptuje?

Na temat dzisiejszego świata polityki wolałbym nie mówić.

Wróć