Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Przedwczesny triumf

14-02-2018 23:00 | Autor: Mirosław Miroński
Wiele mediów obiegła informacja – sukces! Osiągnięto kompromis! Jest porozumienie z protestującymi lekarzami rezydentami! Odtrąbiono triumf. Oto rezydenci wracają do leczenia pacjentów i w dodatku będą to robić tak jak dotychczas, tyle że za większe pieniądze. Już nie przeszkadza im, że będą pracować ponad ustawową normę. Cóż za wielkoduszność! I to wszystko dla naszego (czyli pacjentów) dobra. No… doprawdy, wzruszające.

Tym, do których wiadomość o szczęśliwym zakończeniu protestów nie dotarła, warto wyjaśnić, że jest to „zwycięstwo” nie tylko rezydentów, ale i obywateli. Odtąd będziemy leczeni lepiej, a kolejki znikną zapewne z chwilą, kiedy pieniądze wpłyną na konta rezydentów. Jak widać, sprawa jest prosta, wystarczy więcej wydawać na służbę zdrowia, a problemy znikną. Takie rozumowanie mogłoby być zabawne, gdyby nie to, że w grę wchodzi nasze zdrowie. Jest to wielki problem nas wszystkich, bez wyjątku. Nie znam nikogo, kto nie chciałby być zdrowy. Tyle, że za zdrowie trzeba płacić. Już przed wiekami nasz wielki poeta Jan Kochanowski poświęcił zdrowiu fraszkę. Parafrazując jej słowa, można dziś powiedzieć:

Szlachetne zdrowie,

Nikt się nie dowie,

Ile kosztujesz,

Aż się zepsujesz.

Płacić więc trzeba coraz więcej, bo nowe techniki medyczne kosztują. Na końcu tego wyścigu kosztów jest oczywiście pacjent. Tyle że nie chce płacić z własnej kieszeni,. Nie ma jednak nic przeciwko płaceniu z kasy wspólnej, z budżetu państwa. Już w czasach starożytnych zauważono, że „pecunia non olet” (pieniądz nie śmierdzi). Ta łacińska sentencja, której autorstwo przypisywano cesarzowi Wespazjanowi oznacza, że pieniądze mają wartość niezależnie od tego, czy pochodzą z wprowadzonego ok. 70 roku n.e. podatku od toalet publicznych, czy z leczenia coraz bardziej starzejącego się naszego społeczeństwa. Na zdrowiu Polaków można zarobić, podobnie jak na smrodliwych toaletach, czy garbarniach, w których w czasach Wespazjana używano moczu.

Niedawno musiałem kupić lek, który niestety wydawany jest wyłącznie receptę. Musiałem pójść po nią do przychodni. Już po 67 próbach udało mi się dodzwonić do rejestracji. Wreszcie zapisano mnie na wizytę do lekarza. Nie wiem dlaczego zakładałem, że sprawa jest na tyle prosta, iż otrzymanie recepty nie zajmie więcej niż kilka minut. Już po wejściu do gabinetu, gdzie przyjmowała (nie wypominając nikomu wieku, zwłaszcza paniom) lekarka z bardzo wieloletnim doświadczeniem nabrałem wątpliwości, czy nie podszedłem do sprawy zbyt optymistycznie. Spodziewałem się, że powodzenie mojej misji, czyli zdobycie upragnionej recepty zależy od dobrej woli i od tempa pracy lekarza (w tym przypadku lekarki). Po zwyczajowym „Dzień dobry” usłyszałem, żebym usiadł i poczekał chwilę. Nie ukrywam, że kurtuazja wobec mnie, zwykłego pacjenta, bardzo mi pochlebiła. Oto ja, zwyczajny obywatel, mogę sobie usiąść i czekać. Wprawdzie mógłbym wygodniej posiedzieć w domu, albo w parku na ławce, ale nie chciałem wybrzydzać. Uznałem, że skoro służba zdrowia i lekarze pierwszego kontaktu są zapracowani (o czym ciągle słyszę), to umówiono mnie na określoną godzinę po to, żeby przyjąć mnie i jak najszybciej się mnie pozbyć.

Zacząłem się zastanawiać – po co się tak śpieszyłem. Mogłem przyjść później. Wspomniana chwila przedłużała się, więc dalsze siedzenie naprzeciwko lekarza nie wydawało mi się najlepszym pomysłem na rozładowanie jakiejkolwiek kolejki, a tym bardziej kolejki do lekarza. Wyobraziłem sobie kolejkę w sklepie, w którym sprzedawca zamiast spytać co podać klientowi, proponowałby mu najpierw siedzenie przez kilkanaście lub kilkadziesiąt minut na jakimś stołku. Prawdopodobnie sprzedawca pożegnałby się z pracą jeszcze tego samego dnia. Przecież został zatrudniony, żeby sprzedać jak najwięcej, a nie zachęcać klientów do siedzenia. Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że lekarz zostałby potraktowany przez pracodawcę jak powyższy sprzedawca w sklepie i jak większość obywateli rozliczanych z efektów swojej pracy. Co by było, gdyby pracodawca równie racjonalnie potraktował tego czy innego lekarza?

Już słyszę – „przecież mamy deficyt lekarzy”. A nie słychać: – Proszę pana, pani! Zostaliście państwo zatrudnieni, żeby przyjmować pacjentów, a nie po to, żeby siedzieli przed wami i przyglądali się uzupełnianiu danych innych pacjentów, czy co tam jeszcze...” Już widzę i słyszę te reakcje tzw. ekspertów. Te argumenty… Że służba zdrowia jest niedoinwestowana, że państwo wydaje za mało pieniędzy etc. Że lekarze słusznie domagają się podwyżek „dla dobra pacjentów”. Przecież pacjent jest najważniejszy. A lekarz, jeśli będzie krócej pracował, to będzie bardziej wypoczęty. To oczywista prawda. Coś mi tu jednak nie gra. Jak mają kolejki zniknąć, skoro lekarz będzie pracował mniej? Jakim cudem będzie przyjmował więcej pacjentów? Może potrzebna jest lepsza organizacja pracy? W jaki sposób wyższe zarobki mają tu cokolwiek zmienić? Siedząc w gabinecie naprzeciwko lekarki usiłującej wpisywać jakieś dane dwoma palcami – (jedno pyknięcie, a po nim długa przerwa) zastanawiałem się, w jakiż to cudowny sposób finansowanie służby zdrowia na poziomie 6 procent budżetu wpłynie na umiejętność pisania na klawiaturze.

W końcu przekonanie, że to ja (jako pacjent) jestem najważniejszy, opuściło mnie. Ważniejsze ode mnie okazało się wypisywanie danych innego pacjenta w czasie mojej, planowanej w końcu wizyty. Może… poprzedni pacjent był tym najważniejszym? Może to w jego interesie obiecano pieniądze lekarzom rezydentom? Może to on był beneficjentem podwyżek obiecanych lekarzom?

- A ja? Co ze mną? Czy długo jeszcze mam czekać utwierdzając się w przekonaniu, że lekarka nie ma zielonego pojęcia o posługiwaniu się klawiaturą?

- Może powinna pani podwyższyć fotel – odezwałem się, by przerwać coraz bardziej nieznośną sytuację. Fotel ma regulację. Przecież pani siedzi tak nisko, że nawet nie widzi pani klawiszy – wyjaśniłem.

- A co pan… Będzie mnie pouczał – mruczała i z uporem wyszukiwała kolejne znaki. Nie była w stanie „ogarnąć tematu” – mówiąc językiem młodzieżowym.

- No to czego pan chce – przerwała ciszę lekarka.

- Potrzebuję receptę – odrzekłem. Właściwie dwóch.

- No nie, z tą drugą musi pan poczekać do następnego razu. I tak poświęciłam panu dużo czasu. A ja mam przewidziane 10 minut na pacjenta – klarowała dalej.

Wróć