Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Prawniczo-urzędnicza ośmiornica oplatała warszawski ratusz od lat

31-08-2016 21:01 | Autor: Tadeusz Porębski
Hanna Gronkiewicz -Waltz zwolniła w trybie dyscyplinarnym trzech urzędników stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami, w tym dyrektora Marcina Bajko i jego zastępcę Jerzego Mrygonia. Dla warszawiaków na bieżąco śledzących dziką reprywatyzację w stolicy jest to wyłącznie powód do śmiechu.

Bo faktycznie jest się z czego śmiać, ponieważ nagły zryw pani prezydent, która przez ponad 10 lat biernie przyglądała się bezprawiu, to nic innego jak komedia dell`arte w najlepszym włoskim wydaniu. Postacie tej komedii noszą dwa rodzaje masek – poważne i komiczne. Przez lata HGW miała na twarzy maskę poważną, czyli wszystko jest w porządku, nic złego w mieście się nie dzieje, urzędnicy są nadzwyczaj kompetentni, więc należą im się godziwe apanaże (pan Bajko ponoć rocznie zarabiał 260 tys. zł), jak również wysokie premie za dobrze wykonywaną robotę, i tym podobne peany. Kilka dni temu pani prezydent zmieniła maskę na komiczną i zaczęła wciskać warszawiakom tak zwany szkolny kit. Nagle okazuje się, że mianowani przez nią i mocno hołubieni urzędnicy wysokiego szczebla są jednak "be" i należy ich przepędzić z ratusza z wilczym biletem.  

HGW – pytana przez dziennikarzy czy czuje polityczną odpowiedzialność za to, co dzieje się z reprywatyzacją w Warszawie – odpowiedziała przecząco. – Za sytuację w związku z reprywatyzacją w Warszawie odpowiadają przede wszystkim urzędnicy – zakomunikowała dostojnie. I takie właśnie jest rozumienie polityki przez polskich polityków – funkcja jak najwyższa, odpowiedzialności zero. Odżegnując się publicznie od jakiejkolwiek odpowiedzialności za radosną twórczość działającej latami pod jej prezydenckim nosem ośmiornicy, HGW urąga wszelkim politycznym kanonom obowiązującym w cywilizowanym świecie. Bo tylko ktoś wyjątkowo naiwny lub niemający bladego pojęcia o procesie reprywatyzacji może sądzić, że jedynym złem w Warszawie było BGN.

To biuro to tylko jedno z ogniw w łańcuchu gigantycznego przekrętu, wbrew pozorom wcale nie najważniejsze. W bardzo prostym mechanizmie skonstruowanym w celu łatwego dorabiania się na majątku Warszawy głównym napędem są kancelarie prawnicze dysponujące dużymi pieniędzmi, znakomitymi kontaktami politycznymi nie tylko w stolicy, a przede wszystkim wiedzą niedostępną przeciętnemu zjadaczowi chleba. Ta wiedza to znajdująca się w BGN i niezabezpieczona przed ingerencją z zewnątrz baza danych wszystkich warszawskich nieruchomości – gruntowych, budynkowych i lokalowych – z uwzględnieniem tych, które objęte są roszczeniami. Jest to wiedza warta setki milionów złotych.

Władze każdej wielkiej metropolii, szczególnie w bogatej Europie, traktują tego rodzaju bazę (rejestr) jak oczko w głowie i strzegą dostępu do niej tak, jak strzeże się dostępu do skarbca w narodowych bankach. Specjalnym programem komputerowym kieruje zaufany administrator, który rejestruje każdą próbę dostępu. System  przechowuje dane, który z uprawnionych urzędników, kiedy i w jakiej sprawie korzystał z bazy. Tych danych nie można wykasować, dzięki czemu w razie potrzeby łatwo ustalić kim był petent i czy jego zainteresowanie daną sprawą (nieruchomością) było uzasadnione czynnościami służbowymi. HGW i jej koledzy z zarządu miasta nie pomyśleli o urządzeniu tak szczelnego systemu, a może po prostu nie chcieli pomyśleć. Któż to wie? Przez tak ewidentne zaniechanie nie sposób dzisiaj ustalić, czy rejestr warszawskich nieruchomości nie został skopiowany. Moim zdaniem jest w 100 proc. pewne, że jednak został i przekazano go w prywatne ręce, ponieważ bez tak głębokiej wiedzy nie sposób prowadzić reprywatyzacyjnego biznesu. A to, że niektóre kancelarie prawne miały ścisłe, często biznesowe powiązania z wysokimi rangą urzędnikami BGN, co zostało już udowodnione, tylko uwiarygadnia taką tezę. 

Jak wyżej napisałem, motorem reprywatyzacyjnego mechanizmu są prawnicy. To oni – mając dostęp do bazy danych – wyłuskiwali najtłustsze kąski, ustalali nazwiska spadkobierców i albo odkupowali od nich roszczenia za bezcen, albo też urządzali wycieczki do tzw. rajów podatkowych i tam  mocowali kuratora, czyli plenipotenta dla właściciela bądź spadkobiercy danej nieruchomości. Po powrocie do kraju następował kolejny etap – ustanowienie kuratora przez polski sąd. Mówi się dzisiaj o dwóch bardzo uczynnych sędziach, którzy nie zważając na to, że spadkobierca mógł mieć 113 lat bez większego problemu ustanawiali dla niego kuratora mającego siedzibę na Holenderskich Antylach. Tymi panami powinien zająć się osobiście minister sprawiedliwości, ponieważ ludzie ci hańbią nasz wymiar sprawiedliwości. Kolejny krok to BGN, gdzie wniosek od zaprzyjaźnionej kancelarii rozpatrywano błyskawicznie, podczas gdy inni, jak na przykład pan Tadeusz Koss, musieli walczyć o  odebrane w 1945 r. rodzinne nieruchomości całymi latami i kierować skargi do Trybunału w Strasburgu.

Ale to nie koniec złodziejskiego procederu. Zwrot nieruchomości wielkiej wartości, zlokalizowanych w najlepszych punktach stolicy państwa, nie mógł odbywać się bez zaakceptowania decyzji reprywatyzacyjnej przez zarząd miasta. O tym media w ogóle nie piszą, ale ja namawiam prokuratorów i agentów CBA do przejrzenia protokołów z posiedzeń zarządu Warszawy – kto w nich uczestniczył, jakie kwestie omawiano, czy były zdania odrębne, etc. A na tym wcale nie koniec. Co bowiem z tego, że dużym nakładem sił i środków ktoś otrzymuje zwrot atrakcyjnej działki w sąsiedztwie PKiN, skoro jest ona atrakcyjna tylko z nazwy? Trzeba jeszcze tak zadziałać, by można było na niej wybudować obiekt komercyjny, najlepiej wieżowiec o funkcji mieszkaniowo - biurowej. Gdzie sporządza się projekty miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego? W Biurze Architektury i Planowania Przestrzennego m. st. Warszawa. Gdzie się je uchwala, by stały się lokalnym prawem? Na sesji rady miasta. I tak się dziwnie stało, że radni Platformy Obywatelskiej nie pozwolili panu Kossowi postawić niskiego pawilonu handlowego na odzyskanej działce u zbiegu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, a wspaniałomyślnie zezwolili świeżo upieczonym właścicielom działki po drugiej stronie PKiN, w rejonie Emilii Plater, na wybudowanie 240-metrowego wieżowca, godząc się tym samym na całkowite zaburzenie układu urbanistycznego w tym miejscu.

Przywołując powyższe, chcę uzasadnić moją tezę, że w Warszawie funkcjonuje  reprywatyzacyjna ośmiornica, której członkami są urzędnicy stołecznego ratusza (nie tylko z BGN), ktoś z zarządu miasta i z Rady Warszawy, kto tym wszystkim potajemnie kieruje (ponoć tą szarą eminencją jest jeden z wiceprezydentów, który totalnie podporządkował sobie HGW), kilku sędziów, prokuratorów i notariuszy oraz mecenasi z kancelarii prawnych wyspecjalizowanych w skupowaniu roszczeń.  Całkowicie oderwana od rzeczywistości HGW popełniła i nadal popełnia masę błędów, które godzą nie tylko w nią samą, ale przede wszystkim w wizerunek jej partii. Kolosalnym błędem było np. zorganizowanie konferencji prasowej, która nie przewidywała udzielania odpowiedzi na pytania dziennikarzy. Głupotą było przywoływanie rzekomych błędów poprzednika, czyli Lecha Kaczyńskiego. – Tak samo nie wiedziałam co się dzieje, jak nie wiedział Lech Kaczyński, kiedy w 2003 r. wydawana była decyzja dotycząca działek w alei Waszyngtona – ujawniła HGW podczas ostatniego briefingu. To prawda, tyle że niepełna.

Prezydent Lech Kaczyński zwolnił wtedy dyscyplinarnie Marka Kolarskiego, ówczesnego dyrektora stołecznego Biura Gospodarki Nieruchomościami, Geodezji i Katastru, uznając, że urzędnik ten przekroczył swoje uprawnienia. Zdymisjonował go i odmówił podpisania aktu notarialnego z firmą "Projekt S". Oburzyło to wiceprezydent Dorotę Safjan, której Kolarski podlegał. Broniła decyzji swojego podwładnego i podała się do dymisji, która została przez Lecha Kaczyńskiego przyjęta. Dzisiaj warto przypomnieć tę "reprywatyzację", ponieważ praktycznie jest ona kalką opisywanej obecnie w gazetach "reprywatyzacji" super atrakcyjnej działki obok PKiN z przedwojennym adresem Chmielna 70.

W dniu 17 września 2003 r. Marek Kolarski podpisał decyzję, której efektem było przekazanie spółce „Projekt S“ prawa wieczystego użytkowania 32 ha Rodzinnych Ogrodów Działkowych (ROD) przy al. Waszyngtona za opłatą 426 tys. złotych (sic!). W lutym 1949 r. bezskutecznie ubiegała się o to samo spółka „Nowe Dzielnice“, która przed wojną skupowała w tym rejonie miasta grunty na cele mieszkaniowe. Tak się ciekawie złożyło, że nieaktywna aż do 1999 r. spółka nagle ożyła i zdecydowała się sprzedać „Projektowi S“ roszczenia do tego terenu za 1 mln zł, podczas gdy jego wartość rynkowa wyceniona była na około 140 mln. Wyjątkowym zbiegiem okoliczności dwóch członków zarządu reaktywowanych „Nowych Dzielnic“ było w momencie sprzedaży roszczeń członkami założycielami spółki „Projekt S“, w której posiadali połowę udziałów. Można więc powiedzieć, że sprzedawali roszczenia sami sobie. Smaczku dodaje fakt, iż wcale nie było pewne, że „Nowe Dzielnice“ miały prawa do tego gruntu, ponieważ księgi wieczyste mogące to potwierdzić były niekompletne (zniszczone bądź porwane strony). Warto również dodać, że „Nowe Dzielnice“ jako spółka belgijska otrzymały w 1975 r. na mocy międzypaństwowego porozumienia polsko - belgijskiego odszkodowanie od rządu PRL za tę utraconą po wojnie nieruchomość. Mimo to Kolarski podpisał decyzję reprywatyzacyjną.

Po interwencji prezydenta Lecha Kaczyńskiego do sprawy włączyła się prokuratura, składając wniosek do sądu o unieważnienie decyzji uwłaszczeniowej. W 2009 r. NSA uznał, że ratusz nie wyjaśnił wszystkich wątpliwości zanim podjął decyzję o zwrocie 32 ha ogródków działkowych przy al. Waszyngtona i zwrócił sprawę urzędnikom do powtórnego rozpoznania. Wyrok był prawomocny i oznaczał, że z rąk spółki należącej do kieleckiego dewelopera Michała Sołowowa wymknął się drogocenny grunt. Należy dodać, że zastępcą Kolarskiego był wtedy Marcin Bajko, który jako nieumoczony w tę aferę został w sposób naturalny powołany na stanowisko dyrektora BGN. Sam Kolarski wywodzi się z kręgów prawniczych, dzisiaj prowadzi firmę "M&M Usługi Doradcze Kolarski Marek" oferując kompleksowe doradztwo z różnorodnych obszarów prawnych.

Wracając do HGW, to można stwierdzić, że jej największym błędem było, moim zdaniem, objęcie przez nią osobistego nadzoru nad BGN po odejściu z ratusza wiceprezydenta Andrzeja Jakubiaka, który w 2011 r. został powołany na funkcję przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego. Przejmując bowiem pod swoje skrzydła BGN, wzięła tym samym na siebie pełną odpowiedzialność za funkcjonowanie tego biura. I na nic zda się dzisiaj zwalanie całej winy za mnożące się afery na urzędników niższego szczebla. Stare przysłowie mówi, że gdy nie ma kota, myszy harcują. W stołecznym ratuszu kota albo nie było, bo wykładał na wyższej uczelni, albo też drzemał zupełnie nieświadomy, że szczury zaczynają podgryzać fundamenty jego siedziby. W tej sytuacji obwinianie szczurów za dokonane spustoszenia jest bezzasadne i po prostu śmieszne.

Prokuratura bada obecnie 9 decyzji reprywatyzacyjnych wydanych przez BGN. Jedną z nich jest opisywana przez Passę od ponad dwóch lat decyzja o zwrocie nieruchomości przy ul. Narbutta 60. Prokuratura Krajowa, konkretnie Departament ds. Przestępczości Gospodarczej, poinformowała nas, że śledztwo w sprawie niedopełnienia przez Jerzego Mrygonia obowiązków służbowych w sprawie reprywatyzacji nieruchomości Narbutta 60, prowadzone przez Prokuraturę Rejonową Warszawa Mokotów, zostało przekazane do dalszego prowadzenia Prokuraturze Regionalnej we Wrocławiu w Wydziale I ds. Przestępczości Gospodarczej. Ktoś wreszcie pomyślał i odciął mokotowskich i śródmiejskich prokuratorów od badania przekrętów w BGN.

Muszę przyznać, że ogromnie mnie to cieszy. Dlaczego? Ano dlatego, że mokotowscy i śródmiejscy stróże prawa usiłowali za wszelką cenę rozwodnić sprawę Narbutta 60, co wykazała analiza akt dokonana w lipcu br. przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Odmawiano na przykład wszczęcia postępowania bez przeprowadzenia jakiejkolwiek czynności w sprawie, nawet nie przyjęto ustnego zawiadomienia o przestępstwie. Jeśli już wszczęto dochodzenie bądź śledztwo, błyskawicznie je umarzano. Umarzaniem i na przemian wszczynaniem postępowań zajmowała się m. in. prokurator będąca żoną urzędującego wiceburmistrza Mokotowa. Były zastępca prokuratora rejonowego na Mokotowie w wyjątkowo bezczelny sposób poinformował naszą gazetę, że prokuratura nie jest zobowiązana do odnoszenia się w jakikolwiek sposób do krytyki prasowej. Postawił w ten sposób siebie oraz instytucję, w której służy, ponad prawem, ponieważ art. 6, pkt. 2 ustawy Prawo Prasowe w sposób bardzo jasny odnosi się do tej kwestii. Tylko ten jeden przykład daje obraz trudności, z jakimi borykaliśmy się, by nad wyraz podejrzana reprywatyzacja została gruntownie zbadana.  Dzisiaj zaczynamy wierzyć, że sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość.

Wróć