Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Potiomkinowskie inwestycje

09-06-2020 20:31 | Autor: Mirosław Miroński
Tradycje wiosek potiomkinowskich sięgają 1787 roku, kiedy to gubernator Rosji Grigorij Potiomkin posunął się do drobnej mistyfikacji, by zrobić wrażenie na carycy Katarzynie II. Mówiąc o tradycjach, mam na myśli to, że posługiwanie się podobnymi metodami stało się faktem chętnie wykorzystywanym również w latach późniejszych, a w dzisiejszych w szczególności. Parafrazując cytat z filmu „Miś” Stanisława Barei – fasadowość stała się nową świecką tradycją.

Podczas wspólnego rejsu w dół Dniepru wspomniany Potiomkin zaprezentował carycy i jej dworakom nowo wybudowane wzdłuż brzegu rzeki wsie. Nikt wtedy nie podejrzewał, że część to jedynie przenośne atrapy domów, które mogły być po wykorzystaniu w jednym miejscu przeniesione gdzie indziej. Dziś powiedzielibyśmy że całe to przedsięwzięcie to coś w rodzaju scenografii, a sytuacja przypominała scenę z planu filmowego. Z czymś podobnym mieliśmy do czynienia w słynnej scenie ze wspomnianego filmu „Miś”, kiedy to milicjant drogówki (w którego postać wcielił się sympatyczny Jan Kociniak) subordynował kierowcę przejeżdżającego przez zainscenizowany teren zabudowany. Kierowca tłumaczył się, że dzień wcześniej, kiedy tędy jechał, „tych domów jeszcze nie było”. Wszyscy pamiętamy towarzyszący tej scenie zabawny dialog:

– Tak mówicie? A gdyby tutaj staruszka przechodziła do domu starców, a tego domu wczoraj by jeszcze nie było, a dzisiaj już by był, to wy byście staruszkę przejechali, tak? A to być może wasza matka! – wyrzucał nieszczęsnemu kierowcy milicjant.

– Jak ja mogę przejechać matkę na szosie, jak moja matka siedzi z tyłu…

I tak dalej, i tak dalej. Jednym słowem wielka mistyfikacja. Życie, to jednak nie film. Obowiązują tu inne prawa, choć trzeba przyznać, Stanisława Bareja w prześmiewczy sposób jedynie wypunktowywał otaczające nas absurdy. Pokazywał w trochę przerysowany sposób to, co w codziennej życiowej gonitwie umykało uwadze Polek i Polaków. Obnażał patologie, robił to dla podkreślenia wagi problemów. Bynajmniej nie po to, by z kogokolwiek szydzić, czy drwić. Oczywiście, to twórcy owych patologii stawali się przedmiotem śmieszności.

Zostawmy jednak mistrza komedii, bo nie o nim tu mowa i wróćmy do gubernatora Potiomkina. Nawet, jeśli osławione wioski były jedynie wymysłem jego politycznych oponentów, mającym na celu skompromitowanie go w oczach carycy, (co sugerują niektórzy jego biografowie), to on sam przeszedł do historii i kultury na trwałe dzięki owym wioskom. Okazały się one trwalsze niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Stały się synonimem fasadowości, robienia czegoś na pokaz, na pozór, sztuczności, powierzchownego blichtru i (uwaga! trudne słowo) tromtadracji.

Myliłby się jednak ten, kto zarzucałby gubernatorowi złą wolę lub co gorsza pójście na łatwiznę. Potiomkin chciał sprawić swojej pani przyjemność, a czego się nie robi, by kobiecie dogodzić. Owe atrapy musiały być na tyle solidne, żeby oglądająca je (w prawdzie z odległości caryca) niczego się nie domyśliła. W przeciwnym razie wszystko mogło skończyć się dla niego niedobrze. Biada temu, kto zechciałby sobie z potężnej monarchini zadrwić. Jak wiemy z książek, filmów, czy z innych przekazów – głowy wtedy spadały dość często, więc tego rodzaju figle były wielce ryzykowne.

Chęć pokazania się z jak najlepszej strony nie jest niczym złym, pod warunkiem że przynosi korzyść, a nie szkodzi. Każdy chce wypaść jak najlepiej i w tym celu używa dostępnych mu środków. Wiele z nich właśnie do tego zostały wynalezionych – do upiększania rzeczywistości. Nie bez powodu używa się pudru i różnych pomad maskujących wady urody. Nie bez powodu też eksponuje się okazałe, wymuskane elewacje i frontony domów, zamiast pokazywać obskurne podwórka, czy wyboiste drogi pełne dziur. Nawet w teatrze widzowie oglądają to, co reżyser i scenograf oraz aktorzy chcą pokazać, nie zaś zaplecze, czy garderoby. Po to też są robione próby (włącznie z generalną), by zaprezentować się jak najlepiej, aby zaciekawić widzów, aby zdobyć przychylność prasy i rozgłos w mediach, by zebrać pochwały krytyków. Wszyscy zgadzamy się na to, kupując bilet, choć nie zawsze wychodzimy po spektaklu w pełni usatysfakcjonowani. Warto też pamiętać, że próba generalna może być równie ciekawa co premiera, a nawet ciekawsza, bo zdarzają się w jej trakcie nieprzewidywalne zdarzenia. Trudno jednak godzić się na fasadowość, zwłaszcza wtedy, gdy jest tworzona kosztem innych potrzeb. Na utrzymywanie byle jakiej infrastruktury, która jest nią tylko z nazwy, np. zaniedbanych chodników, ulic oraz dróg rowerowych na Mokotowie, czy w Wilanowie. Zresztą, dotyczy to nie tylko tych dzielnic. Wybrzuszenia spowodowane przez rozpychające się pod nimi korzenie to zwyczajny widok na większości z nich. Zwisające gałęzie, chłoszczące po twarzach nadjeżdżających – to kolejne, równie nieprzyjemne zjawisko, z którym nikt z odpowiedzialnych za taki stan nic nie robi, a krzaki panoszą się wszędzie i zarastają trasy. Nie wiadomo, z jakiego powodu drogi dla rowerów krzyżują się z chodnikami dla pieszych z prawej na lewą, żeby po kilkunastu lub kilkudziesięciu metrach znowu się skrzyżować, tym razem w drugą stronę. Naprawdę, trudno dojść czemu służyć ma taki przekładaniec. W efekcie rowerzyści i piesi narażeni są na niepotrzebne kolizje. Jeśli dołożyć do tego brak podjazdów na wielu skrzyżowaniach, to widzimy, że diabeł tkwi w szczegółach, o które potykamy się na co dzień. Które niczym potiomkinowskie wioski robią dobre wrażenie, ale tylko z daleka.

Wróć