Jeśli chodzi o Warszawę, to nie pierwszy raz w szerokiej połaci zostało odsłonięte dno Wisły i mogliśmy przekonać się na własne oczy, co w 1655 próbowali ukraść nam Szwedzi i tylko utopili zabierany sprzęt. Inna sprawa, że gdyby w 1944 panowała w naszym mieście taka susza, jak teraz, to mój serdeczny druh z „Przeglądu Sportowego” śp. Zygmunt Głuszek nie byłby w stanie wykonać zadania, powierzonego mu przez Komendę Główną AK pod koniec Powstania Warszawskiego i przepłynąć Wisły pod kulami niemieckimi. I to w obie strony. Zygmunt miał błagać na prawym brzegu o pomoc dla powstańców i zadanie w pełni wykonał, przy czym trudniej mu było dostać się z odpowiedzią do Komendy Głównej, niż przepłynąć dosyć szeroką rzekę w drodze powrotnej – blisko Mostu Poniatowskiego, z którego Niemcy strzelali doń z karabinów maszynowych... Miejsce, gdzie skoczył w1944 do wody, żeby popłynąć na lewy brzeg, pokazał mi kiedyś, gdy już ledwo mógł chodzić. Jak na ironię, kilkadziesiąt lat później to jego miejsce bohaterstwa plugawiła w pewnym sensie para kochanków, odbywających publicznie stosunek płciowy. Mając ich tuż za plecami, Zygmunt opowiadał mi, jak się zbierał do drogi powrotnej. A to, że miał wtedy zaledwie 16 lat i że jako harcerz z Szarych Szeregów zdążył wykonać wcześniej setki o wiele mniej ryzykownych zadań, to już tylko historia, do której dzisiejsze władze nie lubią powracać. Bo gdy umarł dwa lata temu w wieku 94 lat, nie zostały mu oddane honory wojskowe, mimo że obiecano to córce tego najprawdziwszego bohatera powstańczego zrywu. Łatwiej przyszło Wojsku Polskiemu przyznać wojskową emeryturę pijakowi w sutannie, Sławojowi Leszkowi Głódziowi, który wprawdzie w życiu prochu nie powąchał, ale za to chlał wódę i whisky wyczynowo.
Wspominam o tym na marginesie, poruszając głównie temat suszy i powodzi, jako szczególnych dopustów bożych.
Susza sprawiła, że w wielu miejscach kraju zaczęto już myśleć o restytuowaniu profesji woziwodów, bez których trudno się było kiedyś obyć. Teraz niektóre miejscowości próbują dostarczać ludziom wodę pitną beczkowozami, bo w wodociągach wielkie zanieczyszczenie. Znane od ponad stu lat powiedzenie „grunt to prund (prąd)” straciło częściowo na aktualności , bo dzisiaj grunt to woda. Albo odczuwamy jej brak, albo jej mamy w nadmiarze. Tak jak to jest teraz na południowym zachodzie Polski, gdy cały Dolny Śląsk nawiedzany jest gwałtownymi powodziami, zmuszającymi mieszkańców do natychmiastowego opuszczania domostw. Są już nie tylko olbrzymie materialne straty, lecz również śmiertelne ofiary wodnego wzmożenia, które zaskoczyło środkową Europę tym bardziej, że przez całe niemal lato utrzymywała się niewyobrażalna susza.
Najbardziej dawała się ona we znaki na południu Europy, gdzie seria pożarów mocno dokuczyła Grekom, a także Hiszpanom. W niektórych rejonach woda pitna w wodociągach zmieszała się z wodą morską, nie nadając się do spożycia. W tej sytuacji sam już nie wiem, czy bardziej odpowiadałyby mi potężne pożary lasów, podchodzące pod sam dom, czy powódź, która zalałaby pomieszczenia mieszkalne i samochody, zmuszając do poruszania się tratwą, łodzią albo kajakiem.
Prasa zastanawia się obecnie, ile naszych aut zostanie wystawionych po osuszeniu na sprzedaż, chociaż wiadomo, że niemal wszystkie nie będą się nadawać do dłuższego użytku. Zwłaszcza auta elektryczne. To może być jednak najmniejsze zmartwienie, jakkolwiek niemało osób da się nabrać na niską cenę takich pojazdów. Można by nawet ukuć powiedzonko z ostrzeżeniem: kto kupuje auta z powodzi, ten akurat sam sobie szkodzi.
Jak to zwykle bywa, opozycja stara się wykorzystywać od strony politycznej nawet tak dramatyczną sytuację, jak błyskawicznie postępująca powódź. Premierowi Donaldowi Tuskowi nieżyczliwi zarzucają, że choć miał poważne ostrzeżenia od fachowców z Unii Europejskiej, wcale ich nie wykorzystał, uspokojając społeczeństwo, że powodzie nie będą u nas tak straszne, jak to było w 1997 roku. Dziś wiemy, że jest nawet gorzej niż było wtedy, a już największe niebezpieczeństwo grozi wielkiemu miastu Wrocław, które może zaraz pójść w ślady Głuchołaz, Kłodzka, Stroń Śląskich, Nysy, Lewina Brzeskiego, Lądka-Zdroju. Nie wiadomo, czy Opole, zwane stolicą polskiej piosenki, nie przemieni się w stolicę powodzi. O palmę pierwszeństwa w wyrządzaniu szkód walczą liczne rzeki: Odra, Bóbr, Kamienica, Bystrzyca, Czarna Woda, Kaczawa, Złoty Potok, Warta...
Nareszcie komuś przyszło do głowy, żeby obok ofiarnych cywili w ratowaniu przed zalewem kolejnych miast i wsi wzięło udział Wojsko Polskie. Kiedyś w kabarecie śpiewano żartobliwą piosenkę na temat braku kandydatów na mężów i ojców wobec przetrzebienia męskich szeregów przez drugą wojnę światową. Kandydatów było niewielu, a przecież dziewczyny czekały... Ale czekały również zadania czysto praktyczne. I pewnie dlatego tekst piosenki brzmiał:
Tama się zerwała
Koło Ozorkowa,
Domy stoją w wodzie, klęska żywiołowa.
Więc idzie wojsko na ludności zew,
Kompania naprzód kompania śpiew!
W zwrotce finalnej, jeśli dobrze pamiętam, śpiewano konkretnie o problemie kandydatów na mężów:
Więc idzie wojsko
Na dziewczęcy zew, kompania naprzód,
Kompania śpiew!
Twarze roześmiane i mocne ramiona,
Alarm odwołany, Sprawa załatwiona...
No cóż, w kabarecie to można sobie pożartować. Ale ci, którzy stracili życie albo życiowy dobytek w powodzi, raczej nie mają ochoty na żarty.