Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Polityczny niż i chała na wysokości...

08-01-2020 20:04 | Autor: Maciej Petruczenko
Mass media atakują nas dzisiaj seriami newsów, których sprzeczność odkrywa się nieustannie, sięgając do różnych źródeł prasowych lub elektronicznych. Za czasów PRL obywatele mieli o tyle uproszczona percepcję, że tzw. władza ludowa trzymała twardo w ręku w zasadzie wszystkie środki masowego przekazu, zwane też środkami przekazu musowego. Stąd brała się jednolitość serwowanych ludowi informacji. Kto chciał, ten wierzył w ów przekaz, kto nie chciał – nie wierzył.

Systematyczne pranie mózgów umiejętnie preparowanymi wiadomościami musiało wszakże oddziaływać na podświadomość. Gdy od 1980 roku prawda w całym tego słowa znaczeniu zaczęła się przebijać do opinii publicznej, ruch solidarnościowy mógł się tym łatwiej rozwijać. Niemniej, wciąż trzeba było się trzymać wynikającego z góralskiej filozofii podziału, sformułowanego przez ks. Józefa Tischnera, który mawiał żartobliwie, że istnieją trzy prawdy: świento prawda, tyz prawda i gówno prawda.

Gdy 21 maja 1981 roku celebrowaliśmy w „Przeglądzie Sportowym” 60-lecie gazety, ówczesny prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Stefan Bratkowski powiedział: – Ja wam, dziennikarzom opisującym sport, bardzo zazdroszczę, bo u was 2:1 w meczu piłkarskim, to jest na pewno 2:1 i żaden cenzor tego nie zmieni... I miał Bratkowski jak najbardziej rację, jakkolwiek i na tym naszym poletku miewaliśmy niejednokrotnie informacyjne nadużycia. Najczęściej wiązały się one z elementami ocennymi. Bo jeśli mówiło się lub pisało, że Polak odniósł wielki sukces, ponieważ został mistrzem świata – to był to przekaz właściwy. Jak na ironię, niestety, wielkim sukcesem nazywano też „znakomite 23. miejsce reprezentanta Polski”, co zdarza się zresztą i dzisiaj.

Jednostronna propaganda sukcesu bywa denerwująca. Bo na przykład – choć polityka Donalda Tuska darzę sympatią – całkiem niedawno nie podobało mi się wybranie go Człowiekiem Roku przez życzliwe mu czasopismo. Tak samo mogę się tylko tarzać ze śmiechu, skoro inna gazeta przydała właśnie miano Człowieka Roku 2019 politycznemu kombinatorowi Jarosławowi Kaczyńskiemu. W sytuacji, gdy pisarka Olga Tokarczuk dostała Nagrodę Nobla, takie windowanie Kaczyńskiego na piedestał wydaje się co najmniej niezręcznością – a nie chcę bynajmniej obrażać jego zwolenników.

W 1938 amerykański tygodnik „Time” ogłosił Człowiekiem Roku na świecie kanclerza III Rzeszy Adolfa Hitlera, który przyjął w swoim domu w Monachium trzech innych prominentnych polityków – premiera Wielkiej Brytanii Neville’a Chamberlaina, premiera Francji Eduarda Daladiera oraz dyktatora Włoch Benito Mussoliniego – i wraz z nimi narysował na nowo mapę Europy. Potem redakcja „Time’u” całkiem słusznie tłumaczyła się, że na Człowieka Roku wybiera kogoś, kto dokonał czegoś nadzwyczajnego, przełomowego, niekoniecznie jednak w dobrym tego słowa znaczeniu. Z tego punktu widzenia Nobel Olgi Tokarczuk jest czymś nadzwyczajnym, podczas gdy dyktatorskie poczynania Jarosława K. to już od lat paru nic nowego, lecz stały fragment jego partyjnej gry.

Coraz więcej wskazuje, że kierowana przez Jarosława partia nie brzydzi się tym, co w sporcie nazywa się brudną grą albo grą faul. Zmasowane ataki na nowego marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego przypominają o podobnej akcji, wymierzonej kilka lat temu w będącego rządowym koalicjantem Andrzeja Leppera. Co myśleć o inicjatorach zapasów w błocie, gdy potem pokornie składają ręce do modlitwy, klęcząc przed ołtarzem i ogłaszając, że nie żywią nawet najmniejszej chęci zemsty na konkurentach? Zdaje się,że jak znalazł będzie tu kościelny termin – faryzeusze...

W ostatnich latach zaczęliśmy notować liczne próby uwieczniania politycznych lub religijnych sympatii w przestrzeni publicznej. Święty zapał wiernych sprawił więc, że w Gdańsku wystawiono pomnik będącemu jawnym zaprzeczeniem nauk chrystusowych pedofilowi i sybarycie – księdzu prałatowi Henrykowi Jankowskiemu. W Warszawie z kolei wymusza się upamiętnianie postaci Lecha Kaczyńskiego, nie tylko poprzez postawiony już pomnik przy pl. Piłsudskiego, lecz również poprzez nazwę ulicy. Lech akurat był postacią z gruntu pozytywną, zasłużoną w gdańskiej opozycji do władz PRL, a potem jako prezes Naczelnej Izby Kontroli i minister sprawiedliwości. Miał też epizodyczny okres sprawowania funkcji prezydenta Warszawy, bez większych dokonań, a potem został prezydentem Rzeczypospolitej i starał się wywiązywać jak najlepiej z tego zadania, chociaż brakowało mu międzynarodowego obycia. W sumie zasłużyłby w pełni na wdzięczną pamięć rodaków, gdyby nie zaczął w pewnym momencie zachowywać się nieodpowiedzialnie podczas lotów służbowym tupolewem, co stało się pośrednim powodem smoleńskiej tragedii. Jakkolwiek jednak oceniać tego wyjątkowo prawego Polaka, postawienie mu pomnika w miejscu nawet bardziej eksponowanym niż miejsce, gdzie nieopodal ma pomnik sam Piłsudski – to na pewno wielka przesada. W końcu to nie Lech nadstawiał łba za ojczyznę, więc trzeba powtórzyć za Aleksandrem Fredrą: znaj proporcjum, mocium panie... (bracie).

Skutki upadku tupolewa i śmierć 96 osób, w tym Lecha Kaczyńskiego i jego wspaniałej małżonki są opłakane. Bo tylko Lech potrafił powstrzymywać polityczne szaleństwa swego brata i jego gwardii przybocznej. A tak mamy dziś w Polsce wypaczenie trójpodziału władzy i – jakby tego było mało – deprecjację narodowej kultury, podkreślaną tandetą telewizyjnych spektakli sylwestrowych w Zakopanem (Chała na wysokości). Najgorsze jednak, że nie wiemy, czy obecna władza nie włączy przypadkiem Polski w wojenne szaleństwo.

Si vis pacem, para bellum...

Wróć