Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Polityczne przeciąganie liny trwa

26-07-2017 21:27 | Autor: Maciej Petruczenko
Bez jakiegokolwiek dekretu i oficjalnego anonsu nastał w Polsce swoisty stan wojenny, którego najgłębsze skutki obserwujemy w Warszawie. Obecny rząd wypowiedział wojnę samej Rzeczypospolitej jako zlepkowi pokomunistycznych złogów. Naród ma się z nich wreszcie do końca oczyścić.

W związku z tym należy popędzić kota hołocie tkwiącej w układzie ubecko-biznesowym, wysługującym się na dodatek tyranizującemu Słowian imperium Unii Europejskiej, które usiłuje wprowadzić w Polsce mahometanizm i wydaje nam polecenia poprzez swego pachołka Donalda Tuska. Tak w skrócie można by opisać ideologiczny podkład obecnej Rady Ocalenia Narodowego, która pewnie pójdzie w końcu po rozum do głowy i – ku uciesze prof. Krystyny Pawłowicz – wykona symboliczny gest, wyrzucając tę unijną niebieską szmatę do kosza.

Przeciętny obywatel może się czuć dzisiaj cokolwiek zagubiony. Coraz trudniej bowiem się zorientować jaka jest różnica pomiędzy rządem a nierządem. Czy o najważniejszych sprawach w państwie decyduje pani premier w Alejach Ujazdowskich, czy raczej junta directiva na Nowogrodzkiej, wdychająca pozostałe w budynku dawnej drukarni RSW Prasa, Książka, Ruch resztki ołowiu? Czy wierzyć panu prezydentowi, który nagle postanowił przeciwstawić się juncie, czy ministrowi sprawiedliwości mającemu za nic sądy – z Sądem Najwyższym włącznie?

Nie bez zdumienia przychodzi nam obserwować, jak najmowani są kolejni komendanci główni policji, usiłujący za wszelką cenę przypodobać się nowej władzy, a mimo to błyskawicznie wykopywani na aut. Bo Komitet Centralny nie cacka się z funkcjonariuszami jakichkolwiek służb, stąd każdy generał wojska może lada moment usłyszeć: panu już dziękujemy. Bo ważnych urzędników przenosi się w stan spoczynku, a ważne urzędy po prostu wygasza.

Zaskoczeni komentatorzy sceny państwowej zastanawiają się teraz, czy po próbie zamachnięcia się na Sąd Najwyższy nie dojdzie do próby wygaszenia Sądu Ostatecznego i sam Pan Bóg nie wie już na czym stoi, chociaż ma świadomość, że działania tej instytucji są zbyt przewlekłe, na wyroki trzeba czekać po prostu do usranej  śmierci i zirytowany ewidentnym niezgulstwem minister sprawiedliwości może prezesa SO – pro publico bono – w przyspieszonym tempie wymienić. Pani premier już to jakby zapowiedziała w swoim orędziu telewizyjnym, ogłaszając, że rząd nie cofnie się przed niczym i przeprowadzi dobrą zmianę do końca, choćby się naokoło waliło i paliło. Niech więc się Pan Bóg ma na baczności.

Tymczasem jednak Naród, w imieniu którego czyni się polityczne roszady, doszedł do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo i wyległ na ulice, żeby sobie dla zdrowia pospacerować, a przy okazji podyskutować o obradach różnych kolesi przy kawie. Dziwnym trafem ulubionymi miejscami spacerów w Warszawie stał się odcinek Krakowskiego Przedmieścia w rejonie Bristolu i Plac Krasińskich, który również spodobał się wizytującemu nasze miasto prezydentowi Stanów Zjednoczonych Donaldowi Trumpowi. No cóż, w różnym czasie różne miejsca spacerowe są akurat modne. Pamiętam jak w 1968 takim modnym miejscem stał się dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego, uczelni, na której miałem zaszczyt studiować prawo. Nieprzypadkowo śpiewaliśmy wówczas: „Na dziedziniec nasz przybyli przedziwni cywili, mordy odrapane i płaszcze skórzane, nic nie nikomu nie mówili, tylko w mordę bili...”. Ale tamten spacerniak to już historia, której nie ma co wspominać.

Dziś bowiem człowiek ma w Warszawie coraz więcej okazji do spaceru, gdy nie da się przez miasto przejechać. Sam nieopatrznie wjechałem ostatnio o najgorszej porze w ten zakątek ulicy Domaniewskiej, z którego godzinami nie da się wyjechać, albowiem mądrzy gospodarze miasta pozwolili na stworzenie tam zagłębia biurowego, skomasowanego w rejonie kilku słabo przejezdnych ulic. Ten – jak mawiają warszawiacy – Mordor na Służewcu jest dobitnym świadectwem beztroski polityków z Rady Warszawy oraz całkowitej nieodpowiedzialności miejskich urzędników. Gdy więc przyszło mi utkwić w korku parszywego trójkąta Domaniewska – Konstruktorska – Suwak, dodatkowego zablokowanego świeżymi wykopkami, zostawiłem auto w pierwszym możliwym miejscu i ruszyłem w zaplanowanym kierunku po prostu z buta, zafundowawszy sobie pielgrzymkę  w te i nazad – do Galerii Mokotów. Teraz wiem, że w najbliższym czasie więcej niż na opony będę musiał wydawać na zelówki.

Podobne odczucie mają mieszkańcy Natolina, którym ZTM chce podobno  odebrać pełny komfort korzystania z linii autobusowej 195, i tak już wcześniej skróconej i nie dowożącej do spacerniaka na Krakowskim. Można się wprawdzie ratować wsiadając do metra, ale ono ma wkrótce kursować w czasie skróconym do 22.15, więc coraz trudniej będzie wrócić z uroczystości związanych z ważnymi rocznicami i miesięcznicami. Chyba że się podstawowy transport miejski sprywatyzuje, a wtedy właściciele środków zbiorowej lokomocji wyjdą klienteli naprzeciw.

Ursynowianie akurat nie mają co się cieszyć w związku z komunikacyjną rewolucją pod ich nosem. Już zaczęły się utrudnienia związane z przeprowadzaniem autostrady, zwanej dla niepoznaki drogą ekspresową S-2, a wkrótce na w miarę zaciszne Kabaty ruszy nawała pojazdów od strony Góry Kalwarii i Konstancina – bo umożliwi to dwupasmówka (Korbońskiego/Rosnowskiego) biegnąca od wilanowskiej ulicy Drewny. Stacja metra na Kabatach będzie dodatkowo zatłoczona, gdy pojawią się na niej pasażerowie dowożeni autobusami z dalszych części Mazowsza. No cóż, trzeba to będzie jakoś wytrzymać. Nikt przecież nie obiecywał, że zawsze będzie łatwo, lekko i przyjemnie.

Wróć