Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Pasje, marzenia i spełnienia

17-04-2019 22:11 | Autor: Tadeusz Porębski
Rozmowa z Wiesławem Saniewskim – matematykiem, reżyserem filmowym, scenarzystą, piłkarzem i sprinterem, hodowcą folblutów.

TADEUSZ PORĘBSKI: Kilka lat temu Andrzej Wajda powiedział, że miał troje wybitnych uczniów, w tym ciebie. To nobilitacja.

WIESŁAW SANIEWSKI: Wajda wielokrotnie wypominał mi, że za rzadko robię filmy. Oznajmił kiedyś: "Pan ma obowiązek co roku coś zrobić, jeśli nie film, to teatr, ale filmy przede wszystkim". Ostatnia wigilia Stowarzyszenia Filmowców Polskich, w której brałem udział przed odejściem Wajdy, odbyła się w 2015 roku. Mistrz chodził oparty o balkonik. Podszedł do mnie i zapytał nad czym pracuję. Potem nagle zaproponował, bym napisał dla niego scenariusz o tematyce współczesnej. Miałem pomysł, który mu się bardzo spodobał. Wyglądało na to, że znowu będziemy współpracować. Niestety, jego śmierć zniweczyła te plany.

Często podkreślasz, że swoją karierę filmową zawdzięczasz w dużej mierze Wajdzie.

To prawda. Jako chłopiec mieszkałem we Wrocławiu przy ulicy Garbary, na której często kręcono filmy. Tuż obok, w rejonie hotelu „Monopol”, realizowano m. in. takie filmy jak „Ewa chce spać” Tadeusza Chmielewskiego oraz „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy. W tajemnicy przed rodzicami wymykałem się z mieszkania, żeby zobaczyć pracującą ekipę filmową. Miałem kilkanaście lat i nie wiedziałem, że los zwiąże mnie z tymi ludźmi, szczególnie z Wajdą. Byłem w pierwszej klasie liceum, gdy wyświetlono nam „Popiół i diament”. To, co zobaczyłem, po prostu mnie zszokowało. I bynajmniej nie chodziło o treść filmu, ale o tzw. lokacje, czyli miejsca, w których go kręcono. Zobaczyłem moje ulice, gmaszysko mojej szkoły, kościół z krzyżem, wysypisko śmieci, hotel "Monopol" z zewnątrz i w środku. Przecież to wszystko dobrze znałem! A jednak w filmie było czymś innym, wykreowanym. Z tych samych „klocków” zbudowano inną rzeczywistość, całkowicie nowy świat. Dla mnie to było fascynujące. Wtedy zdecydowałem, co chciałbym w życiu robić: ze znanych mi elementów rzeczywistości budować nową rzeczywistość. Być reżyserem, demiurgiem. Zrozumiałem, że chcę opowiadać o ludziach, o ich charakterach i o naturze ludzkiej. Nie chciałem być jedynie kronikarzem, opisywaczem rzeczywistości, choć wiedziałem, że to ona powinna być najczęściej punktem wyjścia dla filmu.

Jesteś wrocławianinem z urodzenia?

A jakże. Moi rodzice mieszkali na Podlasiu, ojciec był żołnierzem kampanii wrześniowej, a później AK-owskim partyzantem o pseudonimie „Cygan”. Wieziony przez Niemców na egzekucję uciekł z transportu. Po wycofaniu się Niemców został pod koniec 1944 roku aresztowany przez Sowietów i po pełnych tortur przesłuchaniach wywieziony na Syberię. Tam tyrał jak niewolnik w kopalniach węgla. Jechali setki kilometrów w bydlęcych wagonach i po drodze zamarzali. Zaopatrzeni w siekiery Sowieci po prostu odrąbywali zamarzniętych, by dotrzeć do żywych.

To obraz Piekła Dantego…

Celnie to ująłeś. Kiedy w marcu 1947 r. ojciec wrócił do kraju, postanowił skorzystać z amnestii i ujawnić się. Otrzymał stosowany papier, ale jego dawny kolega, milicjant stojący po drugiej stronie barykady, przestrzegł poufnie, że grozi mu pokazowy proces, więzienie, a być może nawet kula w potylicę. Ojciec postanowił zejść ubowcom z oczu i ukryć się na Ziemiach Odzyskanych, gdzie nikt w tych czasach nie pytał o życiorys. W ten sposób ze świeżo poślubioną żoną znalazł się we Wrocławiu. Tu przyszedłem na świat.

Przejdźmy do edukacji. Jak z utalentowanego matematyka zrodził się utalentowany reżyser filmowy?

Od zawsze pociągała mnie matematyka i zaliczano mnie do uczniów wyjątkowo utalentowanych. Do klasy matematycznej w III LO wybrano 23 najlepszych matematyków z całego Dolnego Śląska. Obowiązywał w niej program uniwersytecki, a zajęcia prowadziły tuzy wrocławskiej matematyki. Pracowaliśmy na maszynach cyfrowych zajmujących duży pokój i uczyliśmy się programowania. W tym czasie zacząłem grać w piłkę nożną w prawdziwym klubie. Wtedy po raz pierwszy w życiu pojechałem za granicę, do NRD, gdzie rozegraliśmy dwa mecze. Wzbudzałem wśród kolegów sensację swoimi zakupami. Były to albumy malarstwa i pocztówki z reprodukcjami. Nikt tego nie mógł zrozumieć. A ja po prostu chciałem więcej wiedzieć o sztuce. W taki sposób zacząłem przygotowywać się do reżyserii.

Ale najpierw były studia matematyczne na Uniwersytecie Wrocławskim...

Miałem dylemat: od razu zdawać do szkoły filmowej, czy wybrać wariant bezpieczny, czyli matematykę? Wybrałem tę drugą drogę. Egzamin w "filmówce" to loteria i gdyby mnie nie przyjęli, musiałbym pójść na dwa lata do wojska. Lata od studiów matematycznych do stanu wojennego okazały się dla mojej przyszłości najważniejsze. Przez dwa lata studiowałem równolegle historię sztuki, później brałem również udział w zajęciach we wrocławskiej PWSSP, skupiłem się w szczególności na kompozycji.

Ale ciągle było ci mało…

Dlatego zapisałem się do Dolnośląskiej Wszechnicy Dziennikarskiej i wkrótce zacząłem publikować własne teksty. Były to reportaże i recenzje filmowe. Traktowałem to jako rodzaj samokształcenia. Żeby pisać recenzje, musiałem oglądać mnóstwo filmów. Poznałem wtedy twórczość moich ulubionych Włochów –Viscontiego, Felliniego, Antonioniego, a potem również Bertolucciego. Ciekawili mnie angielscy młodzi gniewni i artystyczne kino amerykańskie, m. in. filmy Arthura Penna. Dużo też czytałem – całego Tomasza Manna, Dostojewskiego, Czechowa. W trakcie studiów udało mi się też zrealizować swój pierwszy film. Nosił tytuł „Wielki świat” i był adaptacją opowiadania Alberta Moravii „Zapachy i kość”. Opowiedziałem film z punktu widzenia... psa. Muzykę stanowiły „Dzwony rurowe” Mike’a Oldfielda, mocno przekształcone w Akademickim Studiu Radiowym. Jakiś czas potem zgłoszono „Wielki świat” do Ogólnopolskiego Konkursu Filmów Studenckich w Katowicach. Ku naszemu zaskoczeniu dostaliśmy I Nagrodę Jury i Nagrodę Publiczności.

A co z piłką?

Grałem jeszcze w czasie studiów, ale już tylko amatorsko. W tym czasie zacząłem trenować lekkoatletykę. Miałem niezłe wyniki w sprintach, 10,9 sek. na 100 metrów. Koledzy śmiali się, że do mnie należy rekord świata kobiet, biegałem bowiem szybciej od Ireny Szewińskiej i sprinterek niemieckich. Przydało mi się to w marcu 1968 roku, gdy z antyrządowymi ulotkami uciekałem przed naszą dzielną Milicją Obywatelską. Jednak od sportu oddalałem się coraz bardziej. Miałem wrażenie, że nie pomaga mi on w osiągnięciu celu, jakim była realizacja filmów. Coraz częściej publikowałem. Moja pierwsza recenzja ukazała się we wrocławskim tygodniku „Wiadomości” i dotyczyła niemieckiego filmu „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii” Petera Fleischmanna. Wkrótce powziąłem decyzję – postanowiłem zdawać na reżyserię.

To był hazard.

Owszem. Krzysztof Zanussi uświadomił mi po jakimś czasie, że z założenia byłem bez szans. Przede wszystkim z powodu czynnego uczestnictwa w marcowej rewolucji studenckiej 1968 roku. Zresztą, jakiś politruk ze szkoły filmowej wyłącznie o to mnie pytał. Najgorszy był sposób pytania, taki na wskroś ubecki. Nie miały znaczenia moje bardzo dobre wyniki w innych komisjach. Choć przeszedłem dwa pierwsze etapy, nikt mnie nie powiadomił, że jestem dopuszczony do trzeciego. Dowiedziałem się o tym dopiero po paru dniach. Nie pojechałem na końcowe egzaminy i zostałem na lodzie.

Z filmu jednak nie zrezygnowałeś…

Tylko droga stała się dłuższa. Mogłem połączyć pasję filmową z pisaniem reportaży i wsłuchiwaniem się w rzeczywistość. Z tego zrodził się mój pierwszy w życiu scenariusz filmu pełnometrażowego pod dosyć banalnym tytułem „Próg zmęczenia”. Tekst dostał jedną z głównych nagród jury w konkursie pod przewodnictwem Kazimierza Kutza. W zeszłym roku napisałem nową wersję scenariusza. Niestety, trwa „wymazywanie” mnie z kina, na co mam dowody, dlatego nie wierzę, że ten film powstanie. Zwłaszcza że w nowym systemie przyznawania dotacji PISF nie mam żadnych szans.

Oglądałeś wówczas filmy, których w Polsce byś nie zobaczył. Zasiadałeś w jury międzynarodowych festiwali: Wenecja, Berlin, Oberhausen, Mannheim. Wkrótce zadebiutowałeś jako reżyser...

Napisałem scenariusz oparty na moim reportażu o polskim mistrzu świata na żużlu Jerzym Szczakielu. Był rok 1977 i zaczęły się zdjęcia do pierwszego w Polsce filmu o żużlowcach, a ja debiutowałem nie tylko jako scenarzysta, ale także jako asystent reżysera. W roku 1979 Wajda zaproponował mi pracę przy filmie „Dyrygent” według opowiadania Andrzeja Kijowskiego. Praca z Mistrzem to był filmowy uniwersytet.

Ukończyłeś studia scenariuszowe w szkole filmowej...

I ponownie los zatknął mnie z Wajdą. Zaproponował mi napisanie dla niego aż dwóch scenariuszy. Jeden z nich opowiadał o wybitnym polskim piłkarzu, który staje przed dylematem wyjechać za granicę, czy zostać w kraju. Zespół „X” zorganizował wewnętrzny konkurs, zaprosił do niego Janusza Głowackiego, Krzyśka Mętraka i mnie. Wajda wybrał tekst Głowackiego i mój, a potem zaproponował napisanie nowego scenariusza na bazie mojego, z elementami tekstu Janusza. Piłkarza miał zagrać Daniel Olbrychski. Po dwóch tygodniach Wajda zmienił jednak plany i zaczął przygotowywać coś innego.

W 1980 roku ukończyłeś studia filmowe w klasie Andrzeja Wajdy i zacząłeś przygotowania do debiutu...

W pewnym sensie cały czas się przygotowywałem. Pod koniec studiów scenariuszowych bardzo pomogła mi niespodziewana propozycja Sylwestra Chęcińskiego, który przygotowywał film telewizyjny pt. „Bo oszalałem dla niej”. Zostałem drugim reżyserem. Po zakończeniu tej produkcji otrzymałem propozycję współpracy z Wojtkiem Marczewskim przy filmie „Dreszcze”. To był mój kolejny ważny uniwersytet filmowy.

Debiutowałeś filmem „Wolny strzelec”. Miał to być film telewizyjny. Co się stało, że jego premiera odbyła się w kinie i to dopiero po sześciu latach?

Ten projekt był ostatnim skolaudowanym filmem przed stanem wojennym. Po 13 grudnia 1981 r. cenzura natychmiast go zatrzymała.

Wyreżyserowałeś ponad dziesięć filmów fabularnych oraz dokumentalnych, w tym „Nadzór”, „Bezmiar sprawiedliwości” i „Wygrany”. Otrzymałeś za nie kilkadziesiąt nagród krajowych i zagranicznych. Czy to godziwa rekompensata za tak duży wysiłek intelektualny oraz fizyczny?

Oczywiście nagrody są miłe, ale w sumie bez większego znaczenia. Nagrody w USA, Rosji, Niemczech, Francji za reżyserię i scenariusze. To cieszy. Jednak tym, co mnie najbardziej ucieszyło, był fakt, że realizowałem swoje marzenia, dzieląc się z widzami refleksją na temat ludzi i ich natury.

Twój „Nadzór” z 1983 r. z genialnymi rolami Ewy Błaszczyk i Grażyny Szapołowskiej uchodził za jeden z bardziej poszukiwanych filmów drugiego obiegu. Czy jest to najważniejszy projekt w twoim dorobku artystycznym?

Z pewnością bardzo ważny. Chciałem, by historia Klary, młodej kobiety, której uwięzienie nie pozwala na macierzyństwo, została odczytana jako metafora stanu wojennego. Część zdjęć kręciliśmy w autentycznych więzieniach w Warszawie oraz we Wronkach oszukując władzę, że jest to nic nieznaczący dokument. Niestety, peerelowska cenzura wyłapała przesłanie i skierowała film na półkę, gdzie przeleżał praktycznie do czasu, aż komuna wyzionęła ducha.

Drugą twoją pasją są konie wyścigowe. Swój ostatni film fabularny „Wygrany” poświęciłeś m. in. wyścigom. Opowiadanie o ściganiu się koni też było dla ciebie takie ważne?

Film „Wygrany” to opowieść o ściganiu się ludzi, zwłaszcza artystów, co dla mnie jest ewidentną bzdurą. Przede wszystkim to historia człowieka, który pragnie iść własną drogą. Żyć własnym życiem. Wyścigi konne to tylko paralela. Zresztą, dla mnie bardzo istotna. Przypomina karierę najwybitniejszego konia, jakiego miałem, zakupionego w USA siwego "Rutena", służewieckiego derbisty z 2008 r., kompletnie w Polsce niedocenianego w hodowli. Gdy przed laty dostałem propozycję sprzedania go do Francji za duże pieniądze, ponieważ jest to ogier urodzony w purpurze, zachowałem się jak ostatni naiwny. Odmówiłem, gdyż marzyło mi się wzbogacenie polskiej hodowli folblutów o jego znakomitą krew. I zostałem z tym wspaniałym ogierem jak, nie przymierzając, aktor Jan Himilsbach z językiem angielskim w słynnej anegdocie.

Wróć