Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Partyjny front jedności narodu...

06-09-2017 20:49 | Autor: Maciej Petruczenko
Jadąc niedawno wyjątkowo pustymi ulicami naszego coraz bardziej nowoczesnego miasta, słuchałem wojennych wspomnień dawnej harcerki, której udało się w 1940 umknąć w Wilnie z obławy sowieckiej, a w 1944 przeżyć w strasznych warunkach Powstanie Warszawskie. Mijając charakterystyczny budynek przy Rondzie de Gaulle’a, mogłem stwierdzić – nie bez zaskoczenia – że nadal na fasadzie budynku wyryty jest napis: „Cały Naród buduje Swoją Stolicę”.

Wieziona przez mnie pasażerka pamiętała doskonale, że z kamienicy, w której mieszkała wraz rodzicami przed wojną, w 1945 pozostały jedynie gruzy, a lewobrzeżna Warszawa – jak okiem sięgnąć – to było jedno wielkie morze zgliszcz. No a po wojnie, jak wiadomo, jakakolwiek to była nowa władza – zabrała się przecież do podnoszenia miasta z ruin. I rzeczywiście cały naród polski składał się na koszty odbudowy, a wiele osób po prostu zakasało rękawy i z łopatami w ręku wzięło się do roboty, co zostało odnotowane w propagandowym wątku naszego pierwszego kolorowego filmu fabularnego „Przygoda na Mariensztacie”, w którym mamy prezentację – wyszydzonego dopiero później – socrealizmu całą gębą.

No cóż, jeszcze dziś można od czasu do czasu usłyszeć wykonywaną przez Irenę Santor piosenkę z tamtych lat – „Małe mieszkanko na Mariensztacie”, bo wtedy dla warszawiaków liczył się nawet najmniejszy kąt, a tak zwane dokwaterowania były rzeczą konieczną i obowiązkową. Dlatego na przykład w willi moich rodziców aż do 1970 roku mieszkali pozbawieni przez wojnę dachu nad głową sublokatorzy. Niektórzy z tych warszawskich „pustelników” albo ich krewni mieszkają w dawniej prywatnych, a skomunalizowanych po wojnie domach do dzisiaj. Wiele tysięcy ludzi obecna rzeczywistość wyrzuciła jednak z owych kwater na zbity pysk, bo przypomniano sobie po latach, że kiedyś to było prywatne mienie, które prawowitym właścicielom zabrała komuna.

Nic dziwnego, że mamy teraz ciągnący się w nieskończoność serial odzyskiwania własności z aktualnymi scenami ujawniania związanych z tym oczywistych przekrętów, na które pozwoliły władze Warszawy, prokuratura i sądy, a także – co już jest szczytem cynizmu – Samorządowe Kolegium Odwoławcze. Z dnia na dzień dowiadujemy się, co zawłaszczyła prawem kaduka zgrana szajka urzędników i prawników, angażująca do rabowania majątku miasta całe swoje rodziny i w dodatku  zagarniająca nieruchomości, do których faktycznie uniemożliwiono dostęp legalnym spadkobiercom.

W trakcie wspomnianej na wstępie przejażdżki po mieście wspominaliśmy z moją współtowarzyszką podróży gdzie w Powstaniu walczyli nasi rodzice, a ona opowiedziała też, jak po zakończeniu walk znalazła się w tłumie warszawiaków wypędzonych z miasta i kierowanych do obozu w Pruszkowie. Można się było w tym momencie zastanawiać, czy nawet Niemcy nie zachowali się wtedy bardziej po ludzku w stosunku do wypędzanych niż cwaniacy, usuwający dzisiaj z mieszkań niepotrzebnych im lokatorów.

W trakcie środowego postępowania przed Komisją Weryfikacyjną pod dyrekcja Patryka Jakiego jedna z poszkodowanych lokatorek kamienicy wyłudzonej przez spryciarzy przy Marszałkowskiej 43 opowiedziała jak załatwiono sprawę przyspieszenia postępowania sądowego w interesie wyłudzających własność. Po prostu prowadzący sprawę i chcący wpisać ostrzeżenie w księdze wieczystej sędzia został zmieniony na innego sędziego, który klepnął co trzeba. Swoją drogą, warto byłoby podać do wiadomości publicznej personalia tego zaufanego, jak widać, zmiennika.

Protestujący przeciwko jawnemu bezprawiu warszawiacy odbijali się od zwartego szyku urzędniczo-prawniczego jak od ściany, czego zresztą doświadczył również dziennikarz „Passy” Tadeusz Porębski, który zbadał do spodu mechanizm wyłudzania nieruchomości przy ul. Narbutta 60. Panowie i panie prokuratorzy przy aplauzie stołecznego ratusza dosłownie od ręki umarzali postępowanie, mimo że Tadeusz dostarczył im ewidentne dowody nie tylko zwyczajnego niedbalstwa, lecz również zwykłego fałszerstwa, dokonanego przez mokotowskich spryciarzy.

Wielka szkoda, że odkrywane dzisiaj stopniowo machinacje reprywatyzacyjne służą teraz głównie rozgrywce politycznej, jakby winę za dopuszczenie do obławiania się przez swojaków ponosiła wyłącznie jedna partia. W całym tym zamieszaniu zapomina się oczywiście o interesie mnóstwa rzeczywistych spadkobierców, mających prawo do odzyskania nieruchomości albo do odszkodowania, a przede wszystkim o tym, że zabór własności został niejako wymuszony przez kataklizm wojenny, a nowy system polityczny tylko pogłębił i utrwalił negatywne skutki w stosunku do właścicieli.

Tylko że działania komunistycznych urzędników to było, jak widać, w porównaniu z działaniami obecnej elity władzy małe piwo, bo ci pierwsi – cokolwiek o nich powiedzieć – przynajmniej nie zagarniali warszawskiej substancji nieruchomościowej na prywatną własność (chociaż zdarzały się w tej materii wyjątki, przecież kombinowanym sposobem umożliwiono zakup willi gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu).

Reprywatyzacja będzie nam jeszcze długo towarzyszyć i wyłaniać się z głębin publicznej niewiedzy niczym potwór z Loch Ness. Mam jednak nadzieję, że dużo szybciej uda się ujarzmić jeszcze jednego – i to całkiem realnego potwora, jakim jest ciągnący się w nieskończoność proces sporządzania miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego. Bo wynikające z urzędniczego bezwładu opóźnienia już pozwoliły deweloperom na bezsensowną, urągającą zdrowemu rozsądkowi zabudowę, a przecież ten bezsens wciąż trwa. Niech tylko jedna partia nie próbuje w tej kwestii zwalać winy na drugą. Bo w tej mętnej wodzie umoczone są wszystkie.

Wróć