Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Ostra licytacja w grze o Warszawę...

04-07-2018 22:09 | Autor: Maciej Petruczenko
Rozpoczęte już nieoficjalnie starania o wypromowanie swoich kandydatur w obliczu wyborów na prezydenta Warszawy to nie jest – wbrew pozorom – gra o tron. Stanowisko mera stolicy Polski jest z gruntu nieatrakcyjne. Jego sprawowanie wiąże się bowiem z kolosalną odpowiedzialnością przy jednoczesnym wprost żebraczym uposażeniu.

Znam wielu profesorów akademii wychowania fizycznego, którzy zarabiają ponad 30 tysięcy złotych miesięcznie, choć – jeśli chodzi o działalność naukową – przelewają tylko z pustego w próżne. Tymczasem objęcie prezydentury w stolicy oznacza niesłychanie skomplikowaną robotę, wynagradzaną raptem kilkunastoma tysiącami złotych na miesiąc, co jest kwotą wzbudzającą np. w środowisku bankowców uśmiech politowania.

Niemniej, owa prezydentura jest fuchą prestiżową – wszak miasto stołeczne Warszawa to jakby państwo w państwie, podobnie jak Kijów na Ukrainie, gdzie całkiem nieprzypadkowo został merem słynny bokser Witalij Kłyczko. Pora się zatem zastanawiać, kto się naprawdę nadaje na prezydenta stolicy Polski, w której – szczególnie teraz – dochodzi do gwałtownych spięć na tle politycznym, przy czym sprawy lokalne mieszają się tu z ogólnopolskimi. No bo z jednej strony toczy się walka o utrzymanie w państwie realnego trójpodziału władzy, z drugiej zaś – o wpływy w samym mieście, w którym nie brak fruktów wartych zachodu. Wystarczy wskazać chociażby kwestie wynikającego z określonej polityki uwłaszczenia prominentnych osób. Utworzona przed laty Fundacja „Solidarność” pozwoliła braciom Jarosławowi i Lechowi Kaczyńskim i ich współtowarzyszom na zagarnięcie cennych nieruchomości na Ochocie, których przecież ani oni sami nie kupili za własne pieniądze, ani nie dokonało takiego zakupu Porozumienie Centrum, partia-matka pod dowództwem tego pierwszego. Tak samo doszło do dosyć nieoczekiwanego uwłaszczenia najbliższej rodziny pani prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz na kradzionym mieniu pożydowskim przy ul. Noakowskiego 16.

Oczywiście, stworzone w obu wypadkach trochę sztucznie meandry prawne nie pozwalają ścigać pana K. i pani HGW w związku z pozyskaniem znaczących dóbr, ale fakt pozostaje faktem:oni sami względnie ich rodziny i współtowarzysze wzięli co chcieli – jak nie dla siebie, to dla swych ugrupowań politycznych, nie bacząc na prawa właścicielskie, a sięgnęli po majątek publiczny. Wspominam o tym dlatego, że promujący się obecnie pod szyldem Zjednoczonej Prawicy kandydat na prezydenta Warszawy Patryk Jaki dostrzega nielegalne uwłaszczanie się, a przede wszystkim lewiznę reprywatyzacyjną tylko od roku 2006, gdy prezydentem stolicy została HGW – jakby podobnego zjawiska wcześniej w mieście nie było.

No cóż, doceniam dobre chęci tego wiceministra sprawiedliwości, ale wydaje mi się, że idzie on trochę tropem dawnego quasi-dyktatora PRL Wiesława Gomułki, który wszystkie osiągnięcia tego państwa porównywał z osiągnięciami, a raczej z porażkami przedwojennej Rzeczypospolitej. Patryk Jaki zyskał ogromną popularność jako szef komisji wyłapującej wypaczenia warszawskiej reprywatyzacji i występuje teraz z pozycji Janosika, który zabiera bogatym, a oddaje biednym, wzbudzając aplauz – powinien jednak pamiętać, że zarządzanie Warszawą nie sprowadza się li tylko do kwestii majątkowych. Tym bardziej, że wszystkich błędów i krzywd reprywatyzacyjnych nie da się naprawić, a dochodziło do tych nieszczęść przede wszystkim z powodu braku regulującej tę materię generalnie – ustawy sejmowej, do której reprezentowany przezeń konglomerat partyjny jakoś się nie pali, jak nie paliły się dominujące poprzednio ugrupowania.

Niezależnie od tych uwag doceniam energię działania, jaką przejawia Patryk Jaki, jakkolwiek wybrał sobie wyjątkowo zły moment promowania się na inteligenckim Ursynowie w sytuacji, gdy w mieście pełno protestów przeciwko łamaniu trójpodziału władzy, a na dodatek pod naciskiem opinii międzynarodowej Sejm musiał wycofać się z lekkomyślnie uchwalonej i skrytykowanej w szerokim świecie wersji ustawy o IPN, do której pan wiceminister osobiście się przyłożył.

W perspektywie dalszego rywalizowania o względy ludu warszawskiego obok Patryka Jakiego liczą się przede wszystkim Rafał Trzaskowski (Platforma Obywatelska) i zamierzający startować w wyborach prezydenckich pod auspicjami Sojuszu Lewicy Demokratycznej bohater pierwszej „Solidarności” Andrzej Celiński, podobnie jak ten drugi – mieszkaniec Ursynowa. W programie wypadającego na razie najlepiej w sondażach Trzaskowskiego eksponowana jest przede wszystkim poprawa jakości życia warszawiaków, którą zresztą zdążyli oni już odczuć w ostatnich latach po nasileniu wielkich inwestycji, finansowanych z funduszy Unii Europejskiej. Trzaskowski – światowiec i poliglota – budzi już teraz sporo zaufania wśród mieszkańców Warszawy, ceniących go jako autochtona i liberała. Andrzej Celiński natomiast widzi swoją szansę w przełamaniu wieloletniej dominacji PO i PiS – przynajmniej na stołecznej scenie politycznej. Chce, żeby zamiast partyjniaków faktyczne rządy w mieście przejęły oddolne ruchy obywatelskie, bo sam dobrze pamięta swoje odważne działania z okresu opozycji antykomunistycznej, gdy był w związku z tym ścigany przez Służbę Bezpieczeństwa miedzy innymi na Ursynowie.

W wywiadzie dla tygodnika „Przegląd” Celiński przypomina, że zawsze był kimś od budowania mostów między ludźmi, niezależnie od tego, jaki był ich światopogląd. Marzą mu się więc inicjatywy ponadpartyjne i zerwanie z pisowskim językiem nienawiści oraz platformerskim językiem lekceważenia. Za kilka miesięcy przekonamy się, kto z oficjalnych już kandydatów na prezydenta Warszawy zostanie następcą Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Wróć