Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Odżył płaszcz Łaszcza...

29-01-2020 20:42 | Autor: Maciej Petruczenko
Żyjemy w okresie wielkiego przełomu klimatycznego, który sprawia między innymi, że o rekordowo śnieżnej zimie, jaką musieliśmy przetrwać przez wiele tygodni w Warszawie od nocy sylwestrowej 1978/1979 – można już tylko pomarzyć. Pamiętam, że byłem wtedy nad wyraz szczęśliwy, mając swojego Rolls Royce’a 126p, zaparkowanego przy dość szybko odśnieżonej ulicy Surowieckiego, bo gdybym postawił auto na wewnętrznej uliczce obok swojego domu na Nutki, to przez tydzień nie dałoby rady wyjechać.

W ową noc sylwestrową przyjaciele zmierzający do mnie z szampanem aż z Rembertowa zdołali dojechać pociągiem do dworca Śródmieście, a potem musieli już zasuwać aż na Ursynów na piechotę, bo komunikacja miejska stanęła. Gdy rok później znalazłem się w położonym na zbliżonej szerokości geograficznej Chicago, okazało się, że to miasto było jeszcze bardziej zasypane śniegiem niż Warszawa.

Teraz sam wzdycham do początkowych lat XXI wieku, bo zimą przez ulicę, gdzie mieszkam, bardzo często przejeżdżały zaprzężone w konia sanie, a kulig był stałym punktem programu, gdy przybywali do mnie goście. Pamiętając z dzieciństwa potężne zaspy i 30-stopniowe mrozy rodzące obawę, że na drodze człowieka mogą zaatakować wygłodniałe wilki, łapię się teraz na tym, iż byle zamróz na szybie samochodowej może mnie zirytować. Tymczasem nawet w okolicach Warszawy zaczynają wysychać rzeki i zamknięte zbiorniki wodne, pogłowie ptaków zmniejsza się w błyskawicznym tempie i tylko dziki mnożą się niesłychanie, ale i one powoli wychodzą ze stanu dzikości, coraz częściej szukając pożywienia w pobliżu ludzkich siedzib. Natykam się na nie wielokrotnie, jadąc samochodem.

Przy dzisiejszym zatruciu środowiska mogę tylko z rozrzewnieniem wspominać szczenięce lata, gdy w moim mieście dominowała jeszcze trakcja konna. Odór leżącego na jezdni końskiego łajna można obecnie cenić wyżej niż zapachy najbardziej wykwintnych perfum. Bo od tego odoru stokroć gorsze są wyziewy z najróżniejszych palenisk oraz silników samochodowych i samolotowych. Gdy w 1977 wprowadziłem się na Ursynów, świeże powietrze zachęcało do gry w siatkówkę na ul. Puszczyka lub w piłkę nożną na wielkim boisku obok dzisiejszych akademików SGGW względnie do gry w tenisa na betonowym placyku za Kopą Cwila. A już sama Kopa stanowiła najmilsze miejsce rekreacji, bo latem człowiek się tam opalał, zimą zaś zjeżdżało się z niej na sankach, skibobach i nartach. Dlatego z wielkim smutkiem przyjąłem we wrześniu ubiegłego roku wiadomość, że umarł Andrzej Szkop, podpora zespołu architektów, który pod kierownictwem Marka Budzyńskiego zaprojektował kompleks Ursynowa Północnego. Szkopowi akurat przyszło opracować kompozycję wzniesienia, nazwanego potem Kopą Cwila, bo na pomysł jej usypania wpadł inżynier Henryk Cwil.

No cóż, wszystko co dobre prędzej czy później się kończy, dlatego wobec braku pokrywy śnieżnej nie zjeżdżamy już z Kopy Cwila, ale zarówno w dzielnicy Ursynów, jak i w całej Warszawie o starych dobrych czasach każe się zapomnieć samochodziarzom, którym jak na złość wszędzie tamuje się przejazd poprzez zwężanie jezdni. Kiedyś, po wypadku spowodowanym przez nieudolnego kierowcę, takie zwężenie powstało na ważnej ursynowskiej ulicy Stryjeńskich, ostatnio zaś z takiego samego powodu ma być zwężona ul. Sokratesa na Bielanach. Gdyby chciano iść tym tropem po katastrofach Iłów-62 – w 1980 tuż obok alei Krakowskiej i w 1987 w Lesie Kabackim, należałoby w ogóle zlikwidować połączenia lotnicze z Warszawą albo zmniejszyć je o połowę... To prawda, że ruch samochodowy musimy radykalnie ograniczyć, ale wydaje mi się, że nazbyt wcześnie decyduje się o owych przewężeniach, które na razie stają się głównie źródłem ulicznych korków. Nie za dużo prawa i sprawiedliwości dla pieszych, rowerzystów i piratów na hulajnogach kosztem chociażby rozwożących dzieci kierowców?

Czymś chyba jeszcze gorszym wszakże staje się coraz większe zakorkowanie w sektorze wymiaru sprawiedliwości. Źródłem tego nieszczęścia jest to, co wyprawia szarogęsząca się obecnie junta directiva magistrów prawa, która ma za nic profesorskie autorytety, a nawet autorytet Sądu Najwyższego i Komisji Weneckiej, grupującej najświatlejsze umysły prawnicze Europy. Realizując szaleńcze pomysły całkowitej wymiany elit, rzucone przez prezesa Polski (funkcja to oficjalnie nieznana, ale faktycznie istniejąca), członkowie junty demonstrują postawę dawnego szlacheckiego warchoła Samuela Łaszcza, który ogłosił, że wyrokami sądowymi to on może sobie co najwyżej podbić płaszcz. A przecież dzisiaj w juncie warchołów też nie brakuje. Stąd coraz mocniejsze interwencje agend Unii Europejskiej, z której – jak można sądzić – warchoły rade Polskę rychło wyprowadzić. Nic dziwnego, że otoczenie tego towarzystwa uczyniło członkiem Trybunału Konstytucyjnego słynącą z krasomówstwa prof. Krystynę Pawłowicz, a ta dostojna dama była przecież uprzejma nazwać niebieską flagę ze złotymi gwiazdami – unijną szmatą.

Przypomnieć zatem wypada, że jeszcze w 1955 w Strasburgu ta flaga stała się symbolem Europy, a od 1986 niejako sztandarem Wspólnoty Europejskiej, nawiązującym poprzez liczbę 12 do liczby znaków Zodiaku i liczby apostołów, a nawet do kultu maryjnego. Niektórzy wskazują również, iż ten wzór ma przypominać o pierwszym Kodeksie Prawa Rzymskiego wyrytym w V wieku p.n.e. na 12 tablicach Forum Romanum.

Nikt jednak nie będzie dyktował przemądrzałym magistrom, a nawet jednemu doktorowi prawa, jak wypada traktować Unię, w której oficjalnie są oni wprost zakochani. Dopiero jak przestaną płynąć unijne fundusze, warchołom rura zmięknie. Może wreszcie wtedy współobywatele szaleńców się ockną i powstrzymają rujnowanie systemu prawa?

Wróć