Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Od ustawki do ustawki warszawskiej

08-02-2017 21:14 | Autor: Maciej Petruczenko
Zapatrzeni w tokujących nieustannie w telewizji posłów i senatorów poszczególnych partii obywatele Rzeczypospolitej nie mają świadomości, że w gruncie rzeczy nie te wybrane przez naród kukiełki decydują o prawnych rozwiązaniach, jakie wypracowuje się już to w Sejmie, już to w Senacie. Decydentami są faktycznie lobbyści, czyli ci, którzy szwendają się po parlamentarnych kuluarach i po cichu naciskają na posłów i senatorów, reprezentując czyjeś, najczęściej prywatne, a bardzo często po prostu ciemne interesy.

Do ujawnienia tego rodzaju nacisków na szerszą skalę doszło, gdy mieszcząca się do niedawna na Czerniakowie restauracja „Sowa i przyjaciele” zamieniła się w klubokawiarnię naiwnych jak dzieci posłów i ministrów,  wywodzących się z Platformy Obywatelskiej. Kto chciał podsłuchiwać tych frajerów, mógł to czynić z największą łatwością i tym sposobem całkiem nieoczekiwanie dotarły do publiczności „taśmy prawdy”, które w ogromnym stopniu przyczyniły się do przegranej PO w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało – można by powtórzyć w ślad za Molierem.

Jeśli jednak chcemy zorientować się, kto konkretnie lobbował za takim rozwiązaniem ustawowym, by sumy odszkodowań za nieruchomości zagarnięte bezprawnie w czasach PRL wypłacać wedle obecnej wartości tego majątku – nie trzeba wcale rozglądać się po szeregach zawodowych lobbystów. Gdy od 2004 roku ustawa o gospodarce nieruchomościami zaczęła pozwalać na wypłaty odszkodowań po dzisiejszych cenach, Naczelna Izba Kontroli od razu alarmowała, że grozi to poważnym naruszeniem finansów państwa. „Gazeta Wyborcza” opisała swego czasu desperackie wysiłki znakomicie wykonującego obowiązki prezydenta Gdyni Wojciecha Szczurka, który starał się od 2007 roku wykonywać zalecenia NIK i wpłacać odszkodowania wedle wartości obiektu w momencie wywłaszczenia, ale Szczurkowe decyzje natychmiast uchylał wojewoda. W „Gazecie” opisano również, jak alarmujące pisma prezesa NIK kancelaria premiera odsyła do Ministerstwa Infrastruktury, które z kolei broniło odszkodowań wedle wartości aktualnej, powołując się na autorytety prawnicze (prof. Stanisława Kalus z Uniwersytetu Śląskiego, prof. Marek Szewczyk z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu).

Lista autorytetów, które walnie przyczyniły się do napędzenia kasy wszelkiej maści pełnomocnikom byłych właścicieli wspomnianych nieruchomości jest o wiele dłuższa, co mnie – jako prawnika – irytuje jak jasna cholera. Bo te profesorskie marudy wydają się całkowicie oderwane od życia i nie biorą pod uwagę generalnych skutków, wywołanych przez drugą wojnę światową. Przepraszam, że skorzystam w tym miejscu z haniebnego dowcipu antysemitów, ale wydaje mi się, że owi uniwersyteccy mądrale przejęli obowiązującą nawet w okresie wojennej pożogi niemiecką mentalność (Ordnung muss sein) i rozliczając wydatki, poniesione przez komendanturę obozu koncentracyjnego Auschwitz, zażądaliby dzisiaj: Żydzi, zapłaćcie za gaz!

A przecież odszkodowania reprywatyzacyjne wypłaca się z budżetu państwa, czyli z pieniędzy narodu, który tak mocno ucierpiał z powodu drugiej wojny światowej, a po jej zakończeniu znalazł się – chcąc nie chcąc – w szponach władzy prosowieckiej. Zniszczeń materialnych i potrzeb jak najszybszej odbudowy powojennej – profesorskie liczykrupy nie biorą w ogóle pod uwagę, zapominając na przykład o słynnej akcji „Cały Naród buduje swoją stolicę”, o cegiełkach wpłacanych na odrestaurowanie miasta, zrównanego przez Niemców z ziemią w odpowiedzi na wybuch Powstania Warszawskiego. Wyszydzany dziś „dekret Bieruta”, który nakazywał wywłaszczenie prywatnych właścicieli nieruchomości w Warszawie miał przecież tylko po części polityczny kontekst. Przede wszystkim chodziło bowiem o to, żeby jednorodna własność ułatwiła błyskawiczne podniesienie stolicy z ruin. Takie rozwiązania przyjęto zresztą po wojnie w wielu innych metropoliach europejskich.

Historycy, którzy po 1989 nie stracili poczucia rzeczywistości i jak nie klękali przed bożkiem nacjonalizacji, tak nie hołdują bożkowi prywatyzacyjnemu, raczą od czasu do czasu przypominać, że gdy po 1918 rodziła się II Rzeczpospolita, to – mimo wielkiego sentymentu do czasów szlacheckich –  państwo nie zwracało majątków skonfiskowanych powstańcom styczniowym przez cara. Również dzisiaj trzeba mieć świadomość, że co innego, gdy ktoś poniesie majątkową szkodę w efekcie normalnego obrotu prawnego, a co innego, jeśli jest to następstwo wydarzeń dziejowych.

Dlatego zwykła ludzka uczciwość wymaga, by wreszcie uchwalono taką ustawę reprywatyzacyjną, która miałaby charakter kompromisowy. W jakimś stopniu zaspokajała słuszne żądania osób pokrzywdzonych, ale nie rujnowała budżetu państwa (miasta). Dotychczasowa ustawa okazała się w gruncie rzeczy sprytną ustawką, wprowadzoną w życie przez cwaniaków i pozwoliła się dorobić wydrwigroszom, niemającym nic wspólnego z rzeczywistymi właścicielami lub ich spadkobiercami. A już swego rodzaju ironią losu stało się to, że w następstwie prawniczych matactw – niczym jaki paser – dorobił się na kradzionym mieniu pożydowskim mąż prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz, który „współodziedziczył” kamienicę przy ul. Noakowskiego 16. Tym sposobem niejako czterdziestu tysiącom wyrzuconych na bruk lokatorom warszawskich domów komunalnych pani prezydent wraz z małżonkiem splunęli w twarz.

Mając na względzie wymyśloną przez posłów dotychczasową ustawkę reprywatyzacyjną, na której Warszawa straciła ponoć w drodze wyłudzeń co najmniej miliard złotych, należałoby teraz nie dopuścić do kolejnej poselskiej ustawki, jaką zainicjował Jacek Sasin (PiS), który chciałby powiększyć Warszawę o 32 okoliczne gminy („Miasto me widzę ogromne”?), występując w czysto partyjnym interesie. Na szczęście ów projekt, który wywołał burzę, ma w niektórych szczegółach całkiem racjonalne elementy, o których piszą nasi autorzy na stronach...  Bo w życiu nic nie jest całkiem czarne, ani całkiem białe.

Wróć