Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Od października do października...

26-10-2016 20:28 | Autor: Maciej Petruczenko
Było ze mnie jeszcze nieletnie pacholę, gdy 24 października 1956 matka usłyszała płynącą z radiowej anteny alarmującą wiadomość i wpadła w panikę, ogłosiwszy natychmiast w domu, że będzie wojna, a mnie i brata – jako kombatantka doświadczona dwiema wojnami światowymi i Powstaniem Warszawskim – od razu posłała do sklepu po większy zapas kaszy, cukru i mąki. Dokonawszy zakupu, obaj wtaszczyliśmy wory wypełnione tym dobrem – po drabinie na strych.

Prawdę mówiąc, zajrzało się do nich dopiero dwadzieścia lat później, gdyśmy się wyprowadzali z naszej willi w Rembertowie. W październiku 1956 do wojny bowiem nie doszło i rodzina kompletnie zapomniała o poczynionym zapasie, w którym po dwóch dekadach robactwo buszowało już na całego... 

Wbrew pozorom jednakże przeczucie wcale matki nie myliło, bo skoro na warszawskim Placu Defilad zebrał się kilkusettysięczny tłum manifestantów, a podążające z Pomorza wojska sowieckie były już niespełna 100 kilometrów od stolicy, to Bóg jeden mógł tylko wiedzieć, co zaraz może się zdarzyć... Chwalić Pana, że zdarzyły się w zasadzie same dobre rzeczy. Przebywający z wizytą w stolicy Polski pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (albo Sowieckiego – jak kto woli) – okrutny prostak skądinąd – Nikita Chruszczow kazał otóż wstrzymać marsz nieco tylko przechrzczonych czerwonoarmistów na Warszawę. A zgromadzony na Placu Defilad tłum warszawiaków wyraził entuzjastyczne poparcie dla świeżo wypuszczonego z więzienia i uczynionego pierwszym sekretarzem PZPR – Władysława Gomułki, co było faktycznym zamknięciem w Polsce okresu stalinowskiego. Po Październiku gwałtownie zelżał polityczny terror, na krótki czas zapanowała niespotykana od lat wolność słowa, a do wielu szkół powrócili księża z lekcjami religii. Można było wreszcie grać jazz bez jakichkolwiek ograniczeń. Gdy w przerwach między lekcjami tłukłem amerykańskie novum młodzieżowe w postaci rock-and-rolla, nikt z nauczycieli nawet nie próbował tego zakazywać, choć na lekcjach śpiewu preferowano raczej repertuar ludowy w rodzaju „Szła dzieweczka do laseczka” albo państwowotwórczych pieni typu  „Ukochany kraj”.

Kto nie przeżył październikowego przełomu osobiście, ten nie zrozumie, czym była ta nagła jasność po stalinowskiej nocy. Oczywiście, radość z politycznej liberalizacji nie trwała zbyt długo, niemniej pewnych zdobyczy Października 1956, zwłaszcza na niwie kultury, społeczeństwo nie utraciło już do końca PRL-u. Jednym z istotnych posunięć ówczesnej władzy było powstrzymanie prześladowań żołnierzy Armii Krajowej (bo sfingowane procesy ustały nieco wcześniej). Film Andrzeja Wajdy „Popiół i diament” już nie ukazywał AK niczym złego ducha, lecz akcentował raczej powojenne dylematy moralne młodych ludzi. W sumie – przez czas pewien zdecydowanie szło ku lepszemu, jakkolwiek socjalistyczny model gospodarki sterowanej w całości przez państwo siłą rzeczy wiódł ku przepaści, a dzisiejszej młodzieży trudno byłoby zrozumieć, jakim skarbem była wtedy zdobyczna rolka papieru toaletowego albo kawałek mięsa na obiad.

Dziś historycy mogą spierać się o to, czy Październik 1956 był tak naprawdę ważnym politycznym zwrotem, czy nie był, a o skutkach tamtych wydarzeń najlepiej chyba mogą opowiedzieć repatrianci, którym bodaj w liczbie 30 tysięcy pozwolono naówczas powrócić do Polski z ZSRR. W tamtym czasie to było przejście z piekła do nieba i owi szczęśliwcy mogli się tylko dziwić, że sam diabeł uchylił im wrót. Jednym z tych szczęśliwców był późniejszy mistrz olimpijski w skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz.

Tamtoczesna Warszawa, naznaczona sowieckim prezentem nie do odrzucenia w postaci Pałacu Kultury i Nauki, unaoczniającego w samem centrum miasta dyktat Moskwy – miała też nowe miejsce zgromadzeń, czyli oddany do użytku w roku 1955, pięknie wkomponowany w nadwiślański krajobraz 71-tysięczny Stadion Dziesięciolecia, który szybko stał się miejscem kultowym, a nikt nie mógł wtedy marzyć o tak nowoczesnym obiekcie jak postawiony później w tym samym miejscu Stadion Narodowy.

Gdyby zrobić rachunek sumienia 60 lat później, to trzeba byłoby przyznać, że dzisiejsza Warszawa jest nieporównywalna z miastem , które ledwie 12 lat wcześniej przeżyło koszmar powstańczej walki z niemieckim okupantem. W centrum stolicy wciąż się napotykało ruiny, a szklany niewielki gmach Centralnego Domu Towarowego przy Brackiej uchodził za ósmy cud świata. Wciąż widać było umieszczane w widocznych miejscach hasło: Cały Naród Buduje Swoją Stolicę. I rzeczywiście – na odrestaurowanie zburzonej podczas wojny Warszawy składali się faktycznie wszyscy Polacy. Mieszkańcy niektórych miast mieli nawet warszawiakom za złe, że korzystają z dóbr zabieranych Wrocławiowi, Poznaniowi, Szczecinowi.

W tamtych latach nikogo nie dziwił fakt gnieżdżenia się w warszawskich mieszkaniach przymusowych lokatorów lub sublokatorów, bo każdy kawałek podłogi był na wagę złota. Jedną trzecią naszej rodzinnej willi, o której wspomniałem, zajmowała właśnie rodzina takiego przymusowego przydziałowca i było to całkowicie zrozumiałe, bo po wojennej pożodze ludzie potrzebowali dachu nad głową. To był stan wyjątkowy.

 Tym bardziej więc nie mogę zrozumieć, że doszło w Warszawie do tak skandalicznych nadużyć w obecnym procesie reprywatyzacji, gdy zwyczajni oszuści przejęli stanowiące cudzą (często komunalną) własność zabytkowe kamienice. Oszustwa były nadzwyczajne, więc ich rozliczenie również iść nie może zwyczajna drogą. Chyba już pora, żeby pokazano w mediach wszystkie twarze złodziei.

Wróć