Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Nieobecni racji nie mają...

07-06-2017 20:30 | Autor: Tadeusz Porębski
Dobrze znam spółdzielczość mieszkaniową, jej plusy, minusy, jak również występujące w tym segmencie społecznego życia ludzkie dramaty. Od roku 1994 aż do 2014 zajmowałem się bowiem problemami spółdzielczości na łamach aż trzech lokalnych gazet. Kilka lat temu postawiłem kropkę pod ostatnią moją publikacją, bo ten temat stał się dla mnie nudny. Ale stosowną wiedzę nabyłem i dzisiaj mam sporo do powiedzenia o spółdzielczym życiu. Akurat nadarza się okazja, gdyż obecny rząd postanowił znowelizować przepisy ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych.

Nowelizacja okazała się kompletnym blamażem, co dostrzegł Trybunał Konstytucyjny uznając nowe zapisy ustawy za niezgodne z ustawą zasadniczą. Minister infrastruktury Andrzej Adamczyk przygotował projekt nowelizacji, który – w założeniu – miał wzmocnić członków w sporach z władzami spółdzielni. W efekcie wzmacniał pozycję zarządzających spółdzielniami mieszkaniowymi. W opinii ministra finansów, kolegi z rządu Andrzeja Adamczyka, proponowane zmiany wcale nie przyczynią się do zwiększenia wpływu członków spółdzielni na decyzje podejmowane podczas walnego zgromadzenia, a wręcz przeciwnie – będą wykorzystywane przez dotychczasowe władze spółdzielni do utrzymania swojej pozycji.

Organizacjom zrzeszającym spółdzielców nie podoba się przede wszystkim zaproponowane przez resort infrastruktury rozwiązanie, by jeden pełnomocnik mógł reprezentować na posiedzeniach walnego zgromadzenia nieograniczoną liczbę spółdzielców. Również moim zdaniem jest to fatalny pomysł promujący lenistwo oraz wynoszący brak zainteresowania własnym podwórkiem do najwyższego poziomu. Poza tym istnieje niebezpieczeństwo, że prezesi uzyskaliby narzędzie nacisku na zadłużonych członków, a tych jest wielu. Zadłużeni lokatorzy otrzymywaliby propozycję z rodzaju tych nie do odrzucenia: „Albo podpiszesz pełnomocnictwo, albo eksmitujemy cię z lokalu za długi”.

Możliwy jest też wariant, że pełnomocnik pozyska pełnomocnictwa od wielu osób, ale dyspozycje, na które opiewają dokumenty, mogą być zupełnie rozbieżne. W efekcie pełnomocnik miałby duży problem z wyartykułowaniem jednego konkretnego stanowiska w danej kwestii. Mówi się, że spółdzielnie mieszkaniowe to relikt komunizmu, gniazdo złodziejstwa, korupcji i nepotyzmu. Jest to kosmiczna, wyssana z palca bzdura. Moim zdaniem, które ma poparcie w ustawie, spółdzielnia mieszkaniowa to najbardziej demokratyczny podmiot gospodarczy, jaki istnieje na polskim rynku. Jednakże demokracja i władza członków nad własną spółdzielnią opiera się na jednym fundamencie – nieustannym kontrolowaniu wynajętych menedżerów poprzez masową obecność na walnych zebraniach spółdzielni. Spółdzielcy mogą praktycznie wszystko. W przypadku stwierdzenia nieprawidłowości w zarządzaniu mają ustawowe prawo do zwołania w krótkim terminie nadzwyczajnego zebrania i przepędzenia zarządu w ciągu kilku zaledwie godzin.

Bo zebrania walne to dla każdego spółdzielcy kwestia najważniejsza z ważnych. Tam bowiem rozstrzyga się o sprawach egzystencjalnych, mających kluczowe znaczenie dla przyszłości spółdzielni. Tymczasem frekwencja na walnych zebraniach to pusty śmiech i świadectwo lenistwa oraz tumiwisizmu członków. Jeśli na sali obrad pojawi się 10 procent spółdzielczej wspólnoty, jest to gigantyczny sukces frekwencyjny. Stwierdzam z całym przekonaniem, na podstawie wieloletnich obserwacji, że spółdzielnie mieszkaniowe popadają w kłopoty z winy członków kompletnie nie interesujących się własnym podwórkiem. Zawsze budzą się oni z letargu zbyt późno, kiedy na przykład do spółdzielni wchodzi komornik. Wtedy zaczyna się larum, ale jest to musztarda po obiedzie. Przekonało się o tym wielu spółdzielców.

Opiszę w skrócie dwa najbardziej spektakularne przypadki. Łódź. Jedna ze spółdzielń otrzymuje od miasta z dużą bonifikatą atrakcyjne działki, które mają być przeznaczone na cele statutowe (zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych członków). Nagle okazuje się, że działki zostały przez zarząd zbyte deweloperowi po cenie rynkowej. Wybucha awantura, na miejscu pojawiają się łakome sensacji media. Atakują prezesa suponując, że to on jest tym Złym. Nie wgryzają się jednak w temat zbyt głęboko. Gdyby to uczynili, dowiedzieliby się, że prezesowi nie można nic zarzucić, mimo że faktycznie sprzedał deweloperowi atrakcyjną nieruchomość i zapewne przytulił pod stołem parę złotych tytułem prowizji.

Opiszę jak mogło do tego dojść. Zarząd zwołał walne zebranie i do porządku obrad wprowadził, zapewne w sposób mocno zawoalowany, punkt o zbyciu nieruchomości. Prawie pewne jest to, że zebranie zostało zwołane w upalną sobotę, być może w czasie długiego weekendu. Prezes dobrze kombinował – frajerzy pojadą grillować, opalać tyłki na plażach bądź wylegiwać się na działkach, więc na zebraniu karnie stawią się tylko swojacy, wtajemniczeni w deal. Jak zaplanował, tak się stało – przy śladowej frekwencji walne zebranie przegłosowało stosowną uchwałę. Kiedy uchwała stała się prawomocna, prezes spółdzielni MUSIAŁ ją wykonać. Nie miał wyboru.            

Warszawa. Duża i bogata Śródmiejska Spółdzielnia Mieszkaniowa ma swoje zasoby i działki budowlane w samym sercu miasta. Na przełomie 2014/15 roku znalazła się na skraju bankructwa. Do drzwi spółdzielni zapukali komornicy, pojawiła się groźba wyłączenia prądu, ciepłej wody i centralnego ogrzewania, a u progu stała zima. Wyszło również na jaw, że miało dojść do przejęcia zadłużonych nieruchomości spółdzielni, w tym mieszkań. Obmyślono patent jak obejść prawo chroniące mieszkania spółdzielcze i dające członkom spółdzielni gwarancję, że za jej długi nie odpowiadają. Operację przeprowadzono przy wsparciu wyspecjalizowanych kancelarii prawnych, podpisując z rzekomymi wierzycielami setki umów i aneksów naszpikowanych niezrozumiałymi dla przeciętnego zjadacza chleba prawniczymi zwrotami.

Ówczesny zarząd ŚSM wpędził spółdzielnię w gigantyczne zadłużenie. Sporządzono na przykład umowę przedwstępną o sprzedaży firmie G. za 35 mln zł części działki przy ul. Jana Pawła II 20. Jak na tę lokalizację jest to kwota śmiesznie niska, która została dodatkowo obniżona poprzez wprowadzenie do umowy niespotykanie wysokich kar i odsetek dla spółdzielni za niewykonanie każdego punktu umowy. Ale to nie koniec grabieży. W umowie spółdzielnia zabezpieczyła wypłacenie przyszłych kar hipoteką na działce na kwotę 29 mln zł. Cel tego zapisu został z góry określony – przy każdej próbie zbycia działki, także przez komornika, zabezpieczona kwota powędrowałyby do kieszeni wierzyciela, a nie właściciela, czyli członków ŚSM. Na koniec okazało się, że w  lipcu 2014 r. zarząd spółdzielni dobrowolnie poddał się egzekucji z hipoteki za rzekome kary na 20 mln zł. W efekcie spółdzielnia otrzymałaby za swoją działkę na Jana Pawła tylko 5 z 35 mln zł określonych w umowie, czyli koszt jednego stumetrowego apartamentu w tej lokalizacji.

I tu także ciśnie się na usta pytanie, gdzie przez całe lata byli członkowie ŚSM? Ciekawostką może być to, że jedną z członkiń tej spółdzielni jest prof. Ewa Łętowska, wybitna prawniczka, była sędzia Trybunału Konstytucyjnego. Wychodzi na to, że nawet tak świadoma i wykształcona osoba zaniedbywała swoje obowiązki wynikające z miejsca zamieszkania. Dopiero po fakcie rozpoczęła walkę z nieuczciwym zarządem spółdzielni, ujawniając szczegóły w artykule "Rugi spółdzielcze" opublikowanym na łamach Gazety Stołecznej. Nie wiem jak zakończył się bój spółdzielców ŚSM z tamtejszym zarządem, ponieważ właśnie w tym czasie powziąłem postanowienie, że definitywnie rozstaję się z problematyką spółdzielczą. 

Ostatnio jednakowoż zainteresowałem się konfliktem w SMB Jary, największej spółdzielni mieszkaniowej na Ursynowie. Chodzi o spiętrzający się spór w sprawie realizacji inwestycji pod nazwą "Wiolinowy Pasaż". I tam krzyżują się interesy oraz interesiki różnych grup nacisku, ale sprawa  staje się ważna i interesująca ze względu na przyszłość Domu Sztuki, kultowej już dzisiaj placówki, zapewniającej przez kilka dekad mieszkańcom inteligenckiej dzielnicy, jaką bez wątpienia jest Ursynów, łatwy dostęp do kultury z wysokiej półki. W Domu Sztuki mieści się m. in. Teatr za Daleki, którego renoma dawno przekroczyła granice Ursynowa.

Doszedłem do wniosku, że w tym przypadku idzie o dużą sprawę, więc należy spróbować wejść w rolę mediatora, by zdusić konflikt, doprowadzić do pojednania i dopingować każdą ze stron do podjęcia wspólnych działań na rzecz zrealizowania "Wiolinowego Pasażu" w kształcie zgodnym z zapisami stosownych ustaw. Byłaby wówczas szansa na nowy dom dla Teatru za Dalekiego i przeniesienie zasłużonego Domu Sztuki z czasów zamierzchłych w nowoczesność. Zajmę się tym tematem w następnym wydaniu „Passy”.

Wróć